niedziela, 7 grudnia 2014

„Święta Wojna”, czyli kogo oskarża Wojtek Wilczyk?

Tytułowe pytanie łatwiej postawić, niż na nie odpowiedzieć. Domyślam się zresztą odpowiedzi, której udzieliłby on sam: - Nikogo nie oskarżam, ja jedynie fotografuję, mówię, jak jest. 
A jednak po obejrzeniu ponad trzystu fotografii kibicowskich graffiti pytanie takie pojawia się samo, podobnie jak i bardzo do niego podobne, a mianowicie - dlaczego tak jest? Dlaczego na murach polskich miast jest tak wiele mowy nienawiści, agresji, przemocy prawdziwej, fizycznej, a nie tylko słownej (chodzi o epitafia dla kibiców zamordowanych w bestialski sposób nie na stadionach, lecz na ulicach i to w biały dzień)? Dlaczego w napisach jest tak wiele rasizmu, a konkretnie antysemityzmu? Skąd się to wszystko bierze w kraju z dumą podkreślającym swój katolicki rodowód i charakter, dlaczego takie skrajne, fanatyczne wręcz ruchy odwołują się w swojej stylistyce, symbolice i estetyce do faszyzmu, do Hitlera, skąd uwielbienie prymitywnej siły i pogarda dla wszystkiego, co „nie nasze”? Dlaczego właśnie teraz, kiedy patrząc „obiektywnie” (jeśli tak w ogóle da się patrzeć...), w Polsce żyje się coraz lepiej, kiedy wolno, bo wolno, ale jednak nadganiamy 45 lat komuny, ruch kibicowski przybiera tak skrajne formy? 
Na te pytania starają się odpowiedzieć dwie autorki wstępów do książki-albumu, wydanej z okazji wystawy - antropolożka kultury i religioznawczyni Joanna Tokarska-Bakir oraz socjolożka i autorka filmów dokumentalnych Anna Zawadzka (część tekstową dopełnia Adam Mazur, który umiejscowił „Świętą Wojnę” w kontekście całej twórczości Wilczyka, a publikację uzupełnia „słownik haseł, symboli, terminów i akronimów pojawiających się na zdjęciach zaprezentowanych w książce” Wojtka Wilczyka). 
Okazuje się, że „winna” jest po prostu polskość, katolicyzm (tradycja XVI-wiecznych pueri, urządzających, przy niejawnym, ale faktycznym poparciu hierarchów, nierzadko krwawe tumulty innowiercom, głównie ewangelikom), inteligenckie pełne wyższości desinteresement tym, co wyprawiają zakapturzone dresy i inne męty z blokowisk i familoków. Nie chcemy wiedzieć, co „tam” się dzieje, tak jak szerokim łukiem omijamy żebrzące kaleki i innych „śmierdzieli”. Sądy nie reagują na swastyki, hajlowanie, pedałowanie, czy „wyzywanie Żydem” - jeśli nazwę Cię śmierdzącym Żydem, którego należy potraktować siekierą, maczetą, piecem czy gazem (do wyboru), a nie jesteś etnicznie, narodowościowo rozumianym Żydem, to nie ma sprawy, nie zrobiłem niczego złego. Bo to nie do ciebie było (jak mogło być do ciebie, skoro nie jesteś Żydem?). Zwracamy uwagę na „niestosowność” ohydnych, rasistowskich, prymitywnych malunków tylko wtedy, gdy zjawią się na pięknej kamienicy, nowo wybudowanym lub odnowionym budynku, bo wtedy to jest wandalizm, niszczenie mienia prywatnego, czymś co razi nasze wrażliwe oczy i dusze. Gdy są na czymś brzydkim, na uboczu lub w złych dzielnicach, ulicach, to wszystko jest okej, niech tam sobie wiszą, aż ich deszcz, mróz i słońce nie rozpuszczą. Bo tam jest ich miejsce... Nic mnie to nie obchodzi!
Dla mnie te napisy są krzykiem ludzi biednych i zdołowanych, dziedziczących z pokolenia na pokolenie wszystkie możliwe patologie. Ludzi, dla których jedyną ofertę mają grupy kibicowskie. Ci „gorsi” przypominają sytym i zadowolonym o swoim istnieniu - krzyczą tak jak umieją - agresywnie i „patriotycznie”, żeby powiedzieć: my też żyjemy w tym kraju! 

Dlatego tak silnie „ukłuła”, „użądliła” mnie ta wystawa i książka. Wilczyk ma nieprawdopodobny dar mówienia językiem fotografii o rzeczach ważnych i bolesnych. To fotografia, która nie po to jest, żeby się podobać, żeby karmić oczy wizualnym „pięknem”, to fotografia poruszająca do głębi. Trafia bardziej do rozumu niż do oka, chociaż i oko może czuć się usatysfakcjonowane „Świętą Wojną”. Konsekwentnie zastosowany panoramiczny format (przy okazji gratulacje za mistrzowskie poskromienie noblexa!), nienaganne kadrowanie oraz delikatne, nie nachalne, wprowadzenie sztafażu - ludzi ostrych i nieostrych - dodały fotografiom życia i dynamiki (i bez tego miały ich bardzo dużo). Dzięki panoramie, a więc ukazaniu szerokiego kontekstu, w jakim owe graffiti żyją, udało się Wojtkowi też wskazać na „przyczyny” ich powstania, nienawiści i agresji na murach: patrząc na biedę, brzydotę i beznadzieję miejsc, w których żyją kibicowscy „artyści”, przestajemy pytać - skąd się to bierze? Bo to widać. 

Mecenasem projektu jest Atlas Sztuki w Łodzi, a wydaniem albumu zajął się Karakter. Co ciekawe, po Łodzi, wystawa jedzie do BWA w Olsztynie, potem do Labiryntu w Lublinie i BWA w Tarnowie, natomiast - przynajmniej na razie - na trasie nie ma ani Krakowa, ani Śląska, nie mówiąc już o Warszawie, Trójmieście, Wrocławiu czy Poznaniu. Miejmy nadzieję, że to się zmieni. 

Poniżej - parę migawek z piątkowego wernisażu:


Wojtek Wilczyk (z lewej) oraz Jacek Michalak z Atlasu Sztuki


Jolanta Śliwczyńska


Na wernisaż przyszło około 200 osób


W jednej sali wisiały odbitki (około 30), a w drugiej odbywał się symultaniczny slajdszoł z trzech rzutników; w tej formie zaprezentowane zostały wszystkie fotografie cyklu - ponad 300


Telewizje przeprowadzały relacje, rozmowy z autorem i publicznością


Jeden ze slajdów


Jestem pełen podziwu również dla odwagi Wojtka, ponieważ - jak mi powiedział - każde zdjęcie wykonywał ze statywu, co z pewnością nie raz, nie dwa działo się pod czujnym okiem kibiców Ruchu, Górnika, GKS-u, Wisły, Cracovii, ŁKS-u czy Żydzewa, pardon... Widzewa!
Parę miesięcy temu napisałem, że „Stocznia” Szlagi to jeden z najważniejszych dokumentów w fotografii polskiej. Podtrzymuję tamtą opinię. Na tę samą półkę wskoczył Wilczyk ze „Świętą Wojną”, chociaż on już tam był z „Niewinnym okiem”. Co dalej? 

niedziela, 23 listopada 2014

„Cisza Warty i... dopływów” rozpoczęta!

Poznań, 2014.11.11

W Święto Niepodległości rozpocząłem fotografowanie do nowego cyklu, jaki sobie wymyśliłem trzy dni wcześniej będąc we Wrocławiu. Roboczo nazwałem ten zestaw „Ciszą Warty”, no bo w końcu jestem „tym od ciszy”... Za radą żony, postanowiłem nałożyć sobie pewne ramy, przede wszystkim czasowe: będę fotografował rzekę, którą tak kocham, nie dłużej niż rok, zamierzam odwiedzić z kamerą różne miasta i wsie, a także dzikie odcinki Warty, ale nie zamierzam odwiedzić wszystkich „ważnych” dla tej rzeki miejsc. Chcę sfotografować tych miejsc jak najwięcej, ale nie zamierzam pretendować do wyczerpania tematu. Podobnie było z „Topografią ciszy”, też nie sfotografowałem wszystkich zniszczonych wielkopolskich siedzib ziemiańskich. 
Wiem, że nie jestem pierwszym, który postawił sobie takie zadanie i zapewne nie ostatnim, ostatnio Wartę uwieczniał Maciej Fiszer, ale - choć nie widziałem jego albumu - on zapewne skupił się na aspekcie przyrodniczym i krajobrazowym, z pewnością zrobił to po mistrzowsku; i w kolorze. Ja natomiast zamierzam skupić się bardziej na tym, co ludzie zrobili na brzegach, jak zmienili i wpłynęli na jej naturalne skłonności. Zresztą - nie chcę czynić jakichkolwiek sztywnych założeń. Chcę po prostu poprzebywać nad nią, poznać ją w różnych miejscach i uwieczniać takie fragmenty, które będą się tego ode mnie domagać. Niech ona rządzi. Niech ona mnie prowadzi. 
Co do techniki i technologii, to oczywiście Wisner 5x7, negatyw czarno-biały, uzupełniająco będę też używał xpana II - oto próbka:

Czeszewo, 2011.08.11

Chciałbym, aby w moim cyklu znalazły się fotografie Warty w czterech porach roku, wprost nie mogę się doczekać na śnieg, szadź, kry - obym tylko miał czas, aby pojechać na zdjęcia, kiedy coś takiego się wydarzy. 
Woda zawsze mnie przyciągała, zawsze czułem bardzo namacalnie, że kiedyś z niej wyszliśmy, że kiedyś była naszym domem. Już jako dzieciak cały dzień siedziałem w wodzie, bardzo szybko nauczyłem się pływać (nikt mnie nie uczył), spędzałem z kumplami w basenie miejskim we Wrześnie długie godziny. Wielki odkryty basen zbudował nam Hitler, ale go nie dokończył, miała być jeszcze wieża do skoków i murowane zaplecze z dodatkową niecką na dachu. Wiem o tym, bo wśród szklanych negatywów Franciszka Włosika, znalazłem między innymi reprodukcje niemieckich planów basenu miejskiego oraz przebudowy synagogi. 

Września - Projekt budowy basenu miejskiego, lata 40. XX wieku

Ta ostatnia miała stać się... kinoteatrem, ale dokładne ekspertyzy budowlańców wykazały, że ma za słabe fundamenty, więc przy pomocy dynamitu wysadzili ją w powietrze. 

Września - jedyne zdjęcie synagogi z lat 30. XX wieku - Fot. Franciszek Włosik. Posiadam negatyw szklany.

Hitlerowcy chcieli zamienić synagogę wrzesińską w kinoteatr, projektu nie zrealizowali

Mam nadzieję, że kiedyś zamieszkam na jakąś wodą, być może nad Wartą, być może nad Bałtykiem, a może nad jakimś jeziorem. Bardzo bym tego chciał; szkoda, że Kropka już wtedy nie będzie... On właśnie zakochuje się w terenach nadwarciańskich. 

Nowawieś Podgórna, 2014.11.16

Na zakończenie tego posta jeszcze jedna fotografia, tym razem z Lądu nad Wartą, gdzie znajduje się klasztor pocysterski, w którym dzisiaj urzędują salezjanie, którzy mają tu swoje seminarium duchowne. Co ciekawe, parę kilometrów dalej w dół rzeki leży Ciążeń, w którym przechowywany jest największy w Polsce zbiór masoników.

Ląd nad Wartą - 2014.11.15

Na dzisiaj tyle. Pozdrawiam.

piątek, 24 października 2014

Lech, Kolekcja, Gliwice...

Oj, strasznie dawno mnie tu nie było... A od lipca tyle się działo. Nie nadrobię straconego czasu, ani nawet nie będę próbował. Poprzestanę na odnotowaniu paru faktów. 
We wtorek, 21 października br. zakończył się kolejny pobyt Andrzeja Jerzego Lecha w Miłosławiu, gdzie podczas wręczania dorocznej literackiej Nagrody Kościelskich, Andrzej otworzył swoją wystawę zatytułowaną po prostu „Miłosław”. W poprzednim poście zamieściłem kilka zdjęć z tego zestawu, więc teraz dodam tylko tyle, że podczas październikowego pobytu w tym miasteczku artysta nadal je uwieczniał na negatywach 4x5 cala, ponieważ w przyszłym roku, a dokładnie w maju 2015 ma wyjść album z miłosławskimi fotografiami Lecha. Obiecał mu to Zbigniew Skikiewicz, burmistrz Miłosławia, o ile oczywiście nadal będzie burmistrzem, bo za trzy tygodnie czekają go wybory...
Dzisiaj o 12.00 w holu Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu otworzyłem pokaz dwóch ostatnich części Kolekcji Wrzesińskiej, a dokładnie fragmenty zestawu „Muzyka milczenia” Nicolasa Grospierra oraz „Deja vu” Zbyszka Tomaszczuka, który zresztą był obecny w Poznaniu. Ten dość skromny ilościowo pokaz jest częścią Festiwalu im. Ireneusza Zjeżdżałki organizowanego przez Władka Nielipińskiego z Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu. Bardzo ucieszyła mnie obecność na otwarciu prof. Stefana Wojneckiego, bo to wielka postać poznańskiej fotografii. Miło było porozmawiać z nim choć przez chwilę. Jutro, a być może dopiero w poniedziałek, na www.wrzesnia.info.pl pojawi się relacja wideo z tego wydarzenia. Udało mi się namówić Profesora na wypowiedź do kamery...
Dwa tygodnie temu wybrałem się z żoną na Śląsk. Tak po prostu - turystycznie, w celach poznawczych. Właściwie nigdy wcześniej tam nie byłem, ponieważ zawsze przez Śląsk zaledwie przejeżdżałem w drodze do Krakowa lub w Tatry. Tym razem wjechałem głębiej. I nie żałuję! Co więcej - zamierzam tam wracać, bo zobaczyłem zbyt mało! Zamieszkaliśmy w Chorzowie, który jest dobrym miejscem wypadowym i gdzie jest słynny Park Rozrywki, dzisiaj nazywający się Park Śląski. Obok jest stadion-legenda, gdzie wygraliśmy 2:0 z Anglią, a nieco dalej Skansen Śląski. Spędziliśmy tam kilka godzin. Potem był Spodek, piękna nowa sala Narodowej Orkiestry Polskiego Radia oraz świetne też nowe Muzeum Śląskie, no i Nikiszowiec.
Opuszczaliśmy Śląsk jadąc przez Gliwice. Bardzo zależało mi, żeby zobaczyć muzeum miejskie, gdzie miałem nadzieję znaleźć fotografie Zofii Rydet, czy niedawno zmarłego Jerzego Lewczyńskiego. Niestety, nic z tego! Miasto chyba nie za bardzo zdaje sobie sprawę z wagi i znaczenia tych postaci, ponieważ - patrząc na ekspozycję stałą muzeum - ważniejsze zdaje się być uczczenie pamięci jakiegoś bogatego, zupełnie mi nieznanego, niemieckiego mieszczanina. To było niezbyt miłe przeżycie. Co więcej trzeba zrobić dla fotografii, aby zasłużyć sobie na choćby małą wzmiankę w muzeum miejskim, w którym się mieszkało? Poprawcie się Gliwice!
O wiele większą satysfakcję dał mi Toruń, gdzie pojechaliśmy całą rodzinką (cztery pokolenia: od 86-letniego Bolka, do 5-letniego Leona), 11 osób, trzy samochody. To miasto jest piękne swoją historią i „zwróceniem do rzeki”, czego brakuje na przykład Poznaniowi. Odwiedziłem też otwarte parę lat temu Centrum Sztuki Współczesnej, gdzie dyrektoruje Paweł Łubowski, któremu od kilku lat drukujemy „Artluka”. Aktualnie zobaczyć tam można m.in. wideoinstalację „Brzmienie ciszy” Alfredo Jaara z Chile. Dzień wcześniej w radiowej „Trójce” artysta był gościem „Raportu o stanie świata” Ernesta Zozunia. Słuchając rozmowy z artystą dowiedziałem się, że jest on twórcą znanym i cenionym w całym świecie, że wystawiał w największych i najbardziej prestiżowych miejscach tzw. świata zachodniego, a uznanie zdobył dzięki krytykowaniu tegoż świata. Robił i robi to z pozycji lewicowych, żeby nie powiedzieć lewackich, co cieszy wszystkich, którzy myślą tak jak on. Jest wiarygodny w ich oczach, ponieważ przeżył czasy Pinocheta w swoim kraju. 
„Brzmienie ciszy” Jaara to 8-minutowy filmik, a właściwie prezentacja, wzbogacona jednym błyskiem z lamp stroboskopowych w trakcie projekcji, a wszystko odbywa się w specjalnie przygotowanym pomieszczeniu typu „cube”, z kilkoma miejscami siedzącymi i specjalnym wejściem przypominającym wejście do rentgena lub kina, bo z zewnątrz widać albo światło czerwone („nie wchodź”), albo zielone („wejdź”). Na przeciwległej ścianie, z zewnątrz, umieszczono bardzo silne światło, które ma być synonimem - jak dowiedziałem się z opisu pracy na ulotce, którą otrzymuje każdy widz - oślepiającej siły współczesnych mediów. 
Projekcja to sekwencja napisów, które opisują historię Kevina Cartera z Bractwa Bang-Bang z RPA i jego słynnego zdjęcia dziewczynki i sępa. W największym skrócie - dowiadujemy się kim był fotoreporter, że za tę fotografię dostał Nagrodę Pulitzera, że nie wytrzymał krytyki, bo ponoć zamiast fotografować powinien pomóc umierającej z głodu murzyńskiej dziewczynce, że wkrótce po otrzymaniu nagrody popełnił samobójstwo i że dzisiaj prawa do tej fotografii ma Bill Gates, który kupił sobie (a może założył?) fotograficzną Agencję Corbis, w której zbiorach pod numerem takim a takim ta fotografia się znajduje. Koniec, kropka.
Zamierzeniem autora jest poruszyć widza, a nawet nim wstrząsnąć - tak mówił sam autor, tak piszą kuratorzy wystawy z CSW w Toruniu. Czy mną wstrząsnęło to dzieło? Na pewno nie, ponieważ po pierwsze znałem tę historię, a po drugie nigdy nie zgadzałem się z krytykami Cartera. Byłem i jestem po jego stronie, chociaż - w kontekście samobójstwa - trudno powiedzieć, czy Carter swoim aktem ostatecznym nie uznał racji krytyków. Tak, czy inaczej uważam, że fotograf zrobił to, co do niego należało - sfotografował i upublicznił swoją fotografię, straszliwy obraz ze straszliwej rzeczywistości. Uczynił to w obronie wszystkich głodujących w Afryce. Nie wiem co działo się po naciśnięciu migawki, być może pomógł tej dziewczynce dojść do punktu żywnościowego. Tego nie wiem, ale przypuszczam, że pewnie tak się stało. To był bardzo wrażliwy człowiek, a nawet nadwrażliwy na ludzką krzywdę, więc nie wierzę, że po zrobieniu zdjęcia po prostu sobie poszedł szukać dalszych kadrów. 
Instalacja Alfredo Jaara wywołała we mnie zastanowienie nad tym czym dzisiaj jest dzieło sztuki, czym może być. Pojawiające się na ekranie napisy (białe litery na czarnym tle) w języku polskim, choć Alfredo polskiego nie zna, trudno mi uznać za dzieło sztuk plastycznych - to dla mnie bardziej publicystyka, gatunek dziennikarski niż sztuka, to wypowiedź działacza społecznego, aktywisty, może nawet ideologa lub propagandzisty niż artysty. Tego całego entourage, czyli kabiny projekcyjnej ze świecącymi świetlówkami, mogłoby w ogóle nie być, bo na istotę rzeczy (czyli samą projekcję) wpływ ma nieistotny. Ten sam efekt, równie silnie oddziałujący na widza, można osiągnąć rzucając obraz na białą ścianę. 

Na dole w CSW jest księgarnia, gdzie kupiłem sobie prawdziwą perełkę: „Foto Beksiński” wydawnictwa Bosz. Nie jest to nowa rzecz, bo z 2011, ale wcześniej tej książki nie widziałem i o jej powstaniu nie słyszałem. Świetnie, że w końcu powstała, bo jest rewelacyjna, a właściwie rewelacyjny był Beksiński. Jego wyobraźnia i pomysłowość fotograficzna zdaje się być nieograniczona. Przyznam się bez bicia, że znałem tylko kilka jego fotografii, bo tylko tych kilka przewijało się w różnych publikacjach, nie byłem nigdy na wystawie, gdzie prezentowane byłyby fotografie Beksińskiego, więc dzięki tej książce uzupełniłem luki w mojej wiedzy. Opracowanie merytoryczne, teksty i wybór fotografii są dziełem Wiesława Banacha, a „koncepcja i opracowanie graficzne”, jak napisano - Lecha Majewskiego. Oglądam sobie codziennie...
Kupiłem tam też sobie „Camera Work. Wszystkie fotografie 1903-1917” wydane przez Taschena, a jednym z powodów było to, że książka jest po polsku! Znaczy to, że wydawniczy gigant zaczął wreszcie dostrzegać Polskę jako rynek.
Ucieszyła mnie też kolejna „Historia fotografii” w moich zbiorach, tym razem Juliet Hacking, a polskie wydanie przygotowały Arkady.

„Kwartalnik Fotografia” nadal zawieszony, może w 2015...

Moja twórczość... hm... nabiera rozpędu... wróciłem do ciemni. Uczę się pracować w ciemni zupełnie na trzeźwo, bez alku. Można. Ale muzyka musi być!

czwartek, 17 lipca 2014

Andrzej Jerzy Lech w Miłosławiu

Tak jak informowałem wcześniej, fotografie Andrzeja Lecha, które artysta wykonał w maju w Miłosławiu, zostaną pokazane na wystawie w tym miasteczku jesienią, podczas uroczystości wręczenia Nagrody Kościelskich. Znany jest już dokładny termin otwarcia wystawy - 10 października 2014. W tej chwili nie wiadomo jeszcze, czy fotograf przyjedzie na wernisaż, czy też tylko spotkamy się z jego fotografią. 

Poniżej kilka wiosennych fotografii miłosławskich.












Już dziś zapraszam do Miłosławia. Oprócz wystawy Andrzeja Jerzego Lecha, a fotograf zapowiada, że na wystawę przyśle powiększenia, na pewno interesujący będzie program wręczenia Nagrody Kościelskich, jednej z najważniejszych polskich nagród literackich dla młodych twórców. Historia Nagrody sięga lat 70., kiedy siedziba Fundacji Kościelskich mieściła się jeszcze w Szwajcarii, a wśród jej laureatów są m.in. Stanisław Barańczak, Adam Michnik, Jacek Dehnel i wielu innych. Stałym punktem programu są też koncerty gwiazd polskiej estrady, w zeszłym roku wystąpiła Anna Maria Jopek z zespołem, a wcześniej m.in. Grzegorz Turnau, Stanisław Sojka. Wstępy na koncerty, spotkania autorskie i wystawy są oczywiście wolne.
Zaplanujcie sobie przyjazd do Miłosławia - 10-11 października 2014. Nie pożałujecie.

wtorek, 1 lipca 2014

Zbigniew Tomaszczuk - Kolekcja Wrzesińska po raz 5.











„Déjà vu” Zbyszka Tomaszczuka to piąta realizacja w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Bardzo kolorowa i wizualna. Ładna. Zdjęcia przyjemnie się ogląda, fotografie, które u odbiorcy wyzwalają pozytywną energię. Autor akceptuje, a nawet adoruje miejsce, które fotografuje, czuje się, że fotograf chce „wydobyć piękno”, dostrzega je w miasteczku, w którym się urodził i do którego siłą rzeczy odczuwa sentyment. Widać to, gdy ogląda się książkę; mniej wtedy, gdy zwiedza się wystawę na wrzesińskim Rynku. 

Całość dzieła istnieje tylko w książce, do której - niestety - dostęp mają nieliczni, ponieważ cały nakład jest we władaniu burmistrza miasta. Proponuję pisać do niego - tomasz.kaluzny@wrzesnia.pl - z prośbą o przesłanie egzemplarza. Nie konsultowałem z nim tego, ale sądzę, że prześle - za darmo, ewentualnie zadeklarujcie, że pokryjecie koszty przesyłki. Możecie też poprosić o poprzednie książki z Kolekcji. Napiszcie do mnie, poinformujcie czy coś się udało uzyskać, jestem ciekaw jak zareaguje. Kolekcja Wrzesińska jest możliwa dzięki życzliwości władz Wrześni, a właściwie burmistrza Tomasza Kałużnego, ale na wszystkie sprawy Kolekcji nie mam wpływu, np. na to do kogo trafiają książki wydawane co roku. Gmina nie może prowadzić działalności gospodarczej, czyli np. sprzedawać książek, ale może je rozdawać. I tak się dzieje. Burmistrz daje je swoim gościom według swojego uznania, czyli ludziom ze świata polityki, biznesu i innym. Jako kurator Kolekcji nie mam wpływu na to, kto dostaje książki... Oczywiście wolałbym, aby trafiały do ludzi, którzy kochają fotografię. Zakładam, że tak się dzieje.
Poniżej kilka fotografii z wernisażu Zbyszka Tomaszczuka.

Chmurzyło się i chmurzyło aż w końcu, kiedy zaczęliśmy gadać, lunęło...


Pamiątkowe zdjęcia wykonują członkowie Grupy Fotodialog Września, czyli - od lewej: Piotr Nowak, Michał Skweres, Karol Gustaw Szymkowiak - oraz... Zbigniew Tomaszczuk


Wystawa i książka wieńczą dzieło - Zbigniew Tomaszczuk i ja, naprawdę jestem dumny z „Déjà vu”!


Mam nadzieję, że Zbyszek nie żegna się z Wrześnią, że nadal będzie ją fotografował

Zawsze na końcu projektu, na wernisażu, autor pyta mnie czy jestem zadowolony z jego zestawu. I zawsze nie chcę być tylko kurtuazyjny, zawsze chcę mówić prawdę, czyli to, co myślę, to, co czuję. Andrzej Jerzy Lech powiedział mi kiedyś, a bardzo mi się to spodobało, że „jesteśmy za starzy, żeby kłamać”. Dlatego nie skłamię jeśli powiem, że Kolekcja Wrzesińska nr 5 bardzo mi się podoba! 


Dodam tylko, że następnym artystą, a właściwie - następną artystką - Kolekcji jest Katarzyna Majak. 

Jak zwykle, twórca ma całkowitą swobodę artystyczną, rola kuratora, czyli moja, polega tylko (a może aż) na wyborze artysty zaproszonego do Kolekcji, a jego zadaniem jest stworzenie - i jej realizacji - we Wrześni autorskiej wizji. To mają być zdjęcia „stworzone we Wrześni” (lub w okolicy, w gminie Września), ale na nich nie musi być miasto, czy okolica. To mają być zdjęcia powstałe „pod wpływem Wrześni”. To ma być zapis pomysłów na fotografię powstałe podczas pobytu we Wrześni, sam obraz fotograficzny może być złożony z elementów sfotografowanych we Wrześni, ale wcale nie musi być tak, że te elementy muszą być rozpoznawalne jako sfotografowane we Wrześni. 
Myślę, że takie realizacje mogą być bardzo interesujące, bo uwolnią fotografów od obowiązku tworzenia „portretu” miasta, czyli od paradygmatu dokumentalnego... Być może do tej pory nie powiedziałem tego jasno i wyraźnie autorom...

czwartek, 1 maja 2014

Andrzej Jerzy Lech w Miłosławiu


Od tygodnia w Miłosławiu (15 km na południe od Wrześni) w Hotelu Boss rezyduje Andrzej Jerzy Lech. Przebywa tam na zaproszenie burmistrza Zbigniewa Skikiewicza, a jego zadaniem jest sportretować to małe, ale urokliwe miasteczko, które w tym roku obchodzi swoje 700-lecie. 

Tym, którzy nie wiedzą czym był (i jest) Miłosław dla historii i kultury Polski powiem tylko tyle, że: (1) w XIX wieku panem na Miłosławiu był Seweryn hr Mielżyński, artysta malarz, architekt i założyciel m.in. istniejącego do dziś Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, (2) w 1848 roku właśnie tu odbyła się główna i największa bitwa polskiej Wiosny Ludów, a oddziałami polskimi dowodził Ludwik Mierosławski, (3) po Mielżyńskich dobra miłosławskie stały się własnością Kościelskich. To w Miłosławiu Józef Kościelski w swoim pięknym (do dziś!) prywatnym parku, w 1899 wystawił pierwszy na ziemiach polskich pomnik Juliusza Słowackiego, co stało się głośną wówczas manifestacją patriotyczną, z udziałem wielu osobistości polskiej kultury. (4) Jedna z najważniejszych polskich nagród - Literacka Nagroda Kościelskich - od paru lat wręczana jest w Miłosławiu. 

Andrzej będzie tam jeszcze tydzień, 9.05. o szóstej rano na Ławicy w Poznaniu wsiądzie do srebrzystego  ptaka i - przez Munchen - pofrunie do Newark. Wystawa jego zdjęć zostanie pokazana w Miłosławiu w lipcu, kiedy będą oficjalne obchody. Ja też mam w planie załapać się na tę wystawę, podobnie jak parę innych osób. Wiem, choć to jeszcze wiadomość nieoficjalna, że dotąd Andrzej naświetlił już sto negatywów! Pokaże (i przekaże miastu) powiększenia! Będzie uczta dla oczu, bo to wyjątkowy majster, też ciemniowy...



Andrzej Jerzy Lech (z prawej) i Kropek (z lewej) w moim ogrodzie

Do 8.05. w kościele ewangelickim (nieczynnym od 1945, później pełnił rolę muzeum ziemi miłosławskiej) czynna jest wystawa fotografii AJL, która prezentuje część jego wystawy retrospektywnej „Cytaty z jednej rzeczywistości”, jaka została otwarta w Łodzi w galerii FF podczas Fotofestiwalu w 2011 i która później przez dwa lata podróżowała po kraju, a nawet dalej (Słowacja). 
To bardzo miłe spotkanie, po prawie trzech latach, gdzie 11.11.11 otwieraliśmy wystawę Kolekcji Wrzesińskiej ze zdjęciami AJL. Andrzej jest taki niezmienny i jego fotografia też. Ładuję akumulatory.
W tym tygodniu odwiedził mnie też Janusz Nowacki, którego wystawa jeszcze przez parę dni wisi we wrzesińskim muzeum regionalnym.
To nie koniec bieżących spraw fotograficznych - 13 czerwca br. na wrzesińskim Rynku o 17.00 rozpocznie się otwarcie wystawy Zbyszka Tomaszczuka, kolejnego artysty, który tworzył do Kolekcji Wrzesińskiej. W tej chwili pracujemy nad książką, projektuje ją jak zawsze Tomek Wojciechowski - Fattombo - wstęp napisała Marianna Michałowska, redaktorem jestem ja, a drukiem zajmie się drukarnia Kropka mojej córki, Oli Śliwczyńskiej-Kupidury. Jestem pewien, że powstanie coś fajnego i niebanalnego. Znam fotografie, jakie do projektu zrobił Zbyszek i bardzo się cieszę, że już niebawem będziemy mogli je pokazać całemu światu, są mocne! I, jak  zawsze u tego autora, nieoczywiste i pełne niespodzianek. 
Zapraszam - do Miłosławia, do Wrześni... a także do Gorzowa na Konfrontacje Fotograficzne, gdzie będę ględził o tym, jak to jest w Polsce źle wydawcom, którzy nadal wierzą w papier. Nie, nie... wcale nie zamierzam biadolić, raczej powiem o tym, w czym, w jakich działaniach widzę szansę na sukces.


Oficjalne zaproszenie na tegoroczne - 37. Konfrontacje Fotograficzne w Gorzowie Wlkp.

37. Konfrontacje... 37 lat. Czy jest druga fotograficzna impreza o takim stażu? Dzisiaj znaczenie Konfrontacji nie jest już takie jak kiedyś - ale cieszy mnie, że Marianowi Łazarskiemu nadal się chce, że impra trwa nadal. Nie mam zupełnie pojęcia co wynika dalej (oprócz otrzymania „paru” groszy) z wygrania Konfrontacji, co wynika z dostania wyróżnień, to nie mój cyrk, ale chyba nadal jest to ważne dla uczestników, skoro co roku tak licznie przysyłają prace na konkurs. Bardzo cieszę się, że nie byłem jurorem w tym roku, bo w ogóle nie lubię tego zajęcia. W większości konkursów, gdzie w ostatnich latach byłem jurorem, zdecydowana większość przysłanych zdjęć, to było zwykłe g..., coś na co w ogóle nie chce się patrzeć (Maciej Szymanowicz, w Gorzowie podczas oglądania zdjęć na Konfrontacjach, przytoczył zdanie Janusza Nowackiego, które brzmiało: „oszczędzaj oczy!” - bardzo mi się to spodobało, bo oddaje istotę rzeczy). Konfrontacje na pewno wyróżniały się in plus, tu nie ma „amatorki”, ale i tak - nie lubię spędów. Nie lubię wybierania „tych najlepszych”, nie lubię w ogóle samej idei, która leży u podstaw wszelkich konkursów - ściganie się, ustalanie hierarchii, miejsc na podium. Jurorzy są najczęściej nierówni - część z nich zawsze to „przedstawiciele organizatora” i pół biedy, kiedy uznają się za jurorów drugiej kategorii, czyli tych którzy akceptują wybory jurorów właściwych, tych co to się znają na rzeczy i którzy robią to za pieniądze. Gorzej - kiedy „mają swoje zdanie”. Wtedy mamy problem. 
Tak czy inaczej - nie widzę większego sensu w konkursach fotograficznych, zwłaszcza w takich, gdzie oceniane są pojedyncze zdjęcia. Raz to, jak wiemy, nawet małpie może coś wyjść. Wierzę w to, że dobry i tak się przebije, nawet jak konkursu nie wygra.
Na razie mam problem, jak powiedzieć w Gorzowie coś ciekawego, bo nie chcę mówić tylko o swoich doświadczeniach, które w końcu - nie są wielkim sukcesem. Może w trakcie dyskusji - liczę na nią! - pojawią się pomysły, jak to robić, aby osiągnąć sukces. Finansowy, bo z tym jest największy problem. Artystycznie jesteśmy w stanie udźwignąć - wiemy co może mieć wartość, ale nie wiemy jak na tym zarobić. Będzie o czym gadać w Gorzowie...


poniedziałek, 24 lutego 2014

Ukraina walczy - fotografie Aleksandra Czekmieniewa



Saszę Czekmieniewa, fotoreportera z Kijowa, poznałem w 2000 w Vevey, gdzie odbierał on wyróżnienie na Europejskim Konkursie Fotografii (Grand Prix zdobył wtedy Bogdan Konopka). Uznanie międzynarodowego jury zdobył jego cykl „Zdjęcia do paszportu”. W tym czasie Czekmieniew pracował w opiece społecznej, która była zobowiązana zapewnić najbiedniejszym obywatelom Ukrainy tytułowe zdjęcia do dowodów osobistych nowopowstałego niepodległego państwa - Ukrainy. Sasza miał dwa aparaty - jednym (z obiektywem portretowym) fotografował „urzędowo”, a drugim (szerokokątnym) sytuację, okoliczności. Dzięki temu zabiegowi powstał fotoreportaż o przeraźliwej biedzie, w jakiej żyją niektórzy Ukraińcy, najczęściej starzy, schorowani, choć z medalami za wojnę ojczyźnianą. Na zdjęciach widzimy też pracowników opieki społecznej, którzy rozciągają prowizoryczny „ekran” z prześcieradeł, czasem zatykających sobie nos...
Bodajże w 2001 lub 2002 gościłem Aleksandra we Wrześni, gdzie zorganizowałem mu małą wystawę na Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Filmowej „Prowincjonalia”. Rok później przyjechał ponownie ze swoją przepiękną żoną Nataszą. Tym razem miał poważną wystawę - u Janusza Nowackiego w Galerii pf. Mieliśmy jechać do Kijowa, Sasza nawet, jak pisał zmienił „kwartirę” na znacznie większą, ale... powodzie na Ukrainie udaremniły te plany... Ostatnio widzieliśmy się 2-3 lata temu, w Poznaniu na Festiwalu Fotodokumentu, na który został zaproszony przez Monikę Piotrowską. Natasza wydała mi się jeszcze piękniejsza... Potem już tylko korespondowaliśmy mejlowo, stosunkowo rzadko...
Ostatnie wydarzenia na Majdanie spowodowały, że odezwałem się w zeszłym tygodniu.

Owocem naszej korespondencji jest krótki tekścik, jaki napisałem do „Wiadomości Wrzesińskich” oraz na portal gazetylokalne.pl.


Ukraina walczy

Wtorek, 18  lutego, późne popołudnie. Janukowycz rozpoczyna „operację antyterrorystyczną”. Na  oczach całego świata, z  obu stron barykady, giną ludzie.
Miliony Polaków wpatrzone w  ekrany telewizorów nie mogą uwierzyć, że to  dzieje się naprawdę. Płoną barykady, budynki, mnóstwo dymu, huku, latających koktajli Mołotowa. A  nad wszystkim płynąca z  tysięcy gardeł pieśń – hymn Ukrainy. Ciarki przechodzą po  plecach.
Środa, po południu. Piszę mejla do Aleksandra Czekmieniewa, przyjaciela z  Kijowa, fotoreportera, który parę lat temu był we  Wrześni, miał wystawę na  Prowincjonaliach:
Sasza, co  u Ciebie? Jesteś na  Majdanie? Nic nie stało się Tobie, Nataszy i  Waszej córeczce? To, co  widzimy w  telewizji, jest straszne, boimy się o  Was wszystkich. Jesteśmy z  Wami!
Po  paru minutach krótka odpowiedź:
Wojna!
I  cisza, przerażająca cisza. Ale po  chwili:
Spasibo, Waldek! Dziękuję, że przeżywacie. Strzelają do  ludzi, dużo zabitych i  rannych. Wczoraj byłem tam z  córką Nastią (w  domyśle: zanim zaczęła się pacyfikacja). Ona ma  8  lat.
Sasza do  listu dołączył zdjęcia.
Czwartek, przedpołudnie, południe, popołudnie, wieczór. Piszę do  Saszy mejla za  mejlem, z  jednym pytaniem:
Co  z  Tobą, wszystko w  porządku?
Odpowiedź nie nadchodzi. Może internetu już nie ma, może prąd odcięli? Oby tylko to.

Waldemar Śliwczyński
Fot. Aleksander Czekmieniew

Oto fotografie: