To właściwie trochę niestosowne, że tu teraz coś piszę, bo jakby nie patrzeć ten blog, to jakaś tam forma autopromocji i - nie oszukujmy się - promocji KF i innych inicjatyw wydawniczych Wydawnictwa Kropka. Czyli - w jakimś sensie przedsięwzięcie merkantylne i komercyjne. A stało się tak, że w wypadku samochodowym w piątek, 28 maja zginął bardzo bliski mi człowiek, Roman Bochnak, mój teść (r. 1932), z Koszalina. Jechał do mnie, do Wrześni. Mój Romuś. Nie będę o Nim pisał, nie będę go opisywał, ani też nie będę wymieniał jego „zasług”.
Wspomnę tu tylko o tym, że był dla mnie tak ważny, że od piątku nie myślę o niczym i nikim innym, że to dla mnie wstrząs. Że niniejsze pisanie to forma terapii. Wybaczcie. Nie umiem pogodzić się z tym, co się stało, pisząc szukam ulgi. Jeszcze raz - wybaczcie mi...
Zapis z mojego „Pamiętnika...”:
„(...) Trudno mi bez niego, to takie nierealne, surrealne - jestem w Szczecinku Jola na oddziale u mamy (ja też, kiedy pozwalają), jakieś 100-200 metrów obok bloku szpitala Roman w prosektorium czeka na sekcję, a ja jakieś sto metrów od tego prosektorium siedzę na promenadzie na ławce na brzegu jeziora, gdzie kilkaset metrów od brzegu zainstalowano elektrownię wodną (chyba). Siedzę i pytam siebie - co to za „ustrojstwo” (termin Romana)? I po chwili uświadamiam sobie, że Romuś by mi wszystko wytłumaczył - co to jest za konstrukcja, jak to działa, ile dziennie prądu daje, itd. Ale już nie wytłumaczy”.
Romusiu kochany, gdzie jesteś?
Śmierć, z którą tak bezpośrednio i tak boleśnie spotkałem się w ostatnim czasie, nie była jedynym z nią spotkaniem. Parę dni wcześniej - jeszcze w maju - spotkałem się ponownie, tym razem z jej niewyobrażalnym wymiarem (ze zjawiskiem niepojętym - Holocaustem), czyli z książką Mikołaja Grynberga o jego doświadczeniu Aschwitz. Porażająca lektura; płakałem czytając zapisy rozmów, spotkań, oglądając zdjęcia. O holokauście nie da się zapomnieć, nie da się go pojąć; on mnie rozpierdala. I jeszcze tyle piękna i ciepła i emocji na Fotofestiwalu w Łodzi - Toledano, Studziński i inni. Byłem też w Krakowie, widziałem oryginały Brytyjczyków... A w Szczecinku nad brzegiem jeziora, między prosektorium z ciałem Romusia Bochnaka, oczekującym na sekcję, a szpitalem, gdzie jego o rok starsza żona żona dochodziła do siebie po wypadku nie wiedząc, że jej mąż nie żyje - czytałem „Historie fotografii polskiej” Adama Mazura. Czysty surrealizm. To była niedziela, 30 maja. Potem pojechałem do Wrześni, wypełniać bieżące obowiązki wydawnicze (np. wypłaty dla pracowników), a moja żona została w szpitalu przy swojej mamie.
We Wrześni - finisz składu kolejnego numeru KF + praca nad „Wiadomościami Wrzesińskimi”. Robię, to, co normalnie robi Jola i ja. I latam wokół spraw pogrzebowych. Otrzymuje wiele mejli ze współczuciem - to nic nie pomaga, ale jest miłe. Dziękuję za wszystko. Kochałem Romusia, dzisiaj płaczę.
Tęsknię do normalności. Doświadczenie śmierci zmienia mnie - uświadamia, co ważne. To takie banalne, ale...