piątek, 24 października 2014

Lech, Kolekcja, Gliwice...

Oj, strasznie dawno mnie tu nie było... A od lipca tyle się działo. Nie nadrobię straconego czasu, ani nawet nie będę próbował. Poprzestanę na odnotowaniu paru faktów. 
We wtorek, 21 października br. zakończył się kolejny pobyt Andrzeja Jerzego Lecha w Miłosławiu, gdzie podczas wręczania dorocznej literackiej Nagrody Kościelskich, Andrzej otworzył swoją wystawę zatytułowaną po prostu „Miłosław”. W poprzednim poście zamieściłem kilka zdjęć z tego zestawu, więc teraz dodam tylko tyle, że podczas październikowego pobytu w tym miasteczku artysta nadal je uwieczniał na negatywach 4x5 cala, ponieważ w przyszłym roku, a dokładnie w maju 2015 ma wyjść album z miłosławskimi fotografiami Lecha. Obiecał mu to Zbigniew Skikiewicz, burmistrz Miłosławia, o ile oczywiście nadal będzie burmistrzem, bo za trzy tygodnie czekają go wybory...
Dzisiaj o 12.00 w holu Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu otworzyłem pokaz dwóch ostatnich części Kolekcji Wrzesińskiej, a dokładnie fragmenty zestawu „Muzyka milczenia” Nicolasa Grospierra oraz „Deja vu” Zbyszka Tomaszczuka, który zresztą był obecny w Poznaniu. Ten dość skromny ilościowo pokaz jest częścią Festiwalu im. Ireneusza Zjeżdżałki organizowanego przez Władka Nielipińskiego z Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu. Bardzo ucieszyła mnie obecność na otwarciu prof. Stefana Wojneckiego, bo to wielka postać poznańskiej fotografii. Miło było porozmawiać z nim choć przez chwilę. Jutro, a być może dopiero w poniedziałek, na www.wrzesnia.info.pl pojawi się relacja wideo z tego wydarzenia. Udało mi się namówić Profesora na wypowiedź do kamery...
Dwa tygodnie temu wybrałem się z żoną na Śląsk. Tak po prostu - turystycznie, w celach poznawczych. Właściwie nigdy wcześniej tam nie byłem, ponieważ zawsze przez Śląsk zaledwie przejeżdżałem w drodze do Krakowa lub w Tatry. Tym razem wjechałem głębiej. I nie żałuję! Co więcej - zamierzam tam wracać, bo zobaczyłem zbyt mało! Zamieszkaliśmy w Chorzowie, który jest dobrym miejscem wypadowym i gdzie jest słynny Park Rozrywki, dzisiaj nazywający się Park Śląski. Obok jest stadion-legenda, gdzie wygraliśmy 2:0 z Anglią, a nieco dalej Skansen Śląski. Spędziliśmy tam kilka godzin. Potem był Spodek, piękna nowa sala Narodowej Orkiestry Polskiego Radia oraz świetne też nowe Muzeum Śląskie, no i Nikiszowiec.
Opuszczaliśmy Śląsk jadąc przez Gliwice. Bardzo zależało mi, żeby zobaczyć muzeum miejskie, gdzie miałem nadzieję znaleźć fotografie Zofii Rydet, czy niedawno zmarłego Jerzego Lewczyńskiego. Niestety, nic z tego! Miasto chyba nie za bardzo zdaje sobie sprawę z wagi i znaczenia tych postaci, ponieważ - patrząc na ekspozycję stałą muzeum - ważniejsze zdaje się być uczczenie pamięci jakiegoś bogatego, zupełnie mi nieznanego, niemieckiego mieszczanina. To było niezbyt miłe przeżycie. Co więcej trzeba zrobić dla fotografii, aby zasłużyć sobie na choćby małą wzmiankę w muzeum miejskim, w którym się mieszkało? Poprawcie się Gliwice!
O wiele większą satysfakcję dał mi Toruń, gdzie pojechaliśmy całą rodzinką (cztery pokolenia: od 86-letniego Bolka, do 5-letniego Leona), 11 osób, trzy samochody. To miasto jest piękne swoją historią i „zwróceniem do rzeki”, czego brakuje na przykład Poznaniowi. Odwiedziłem też otwarte parę lat temu Centrum Sztuki Współczesnej, gdzie dyrektoruje Paweł Łubowski, któremu od kilku lat drukujemy „Artluka”. Aktualnie zobaczyć tam można m.in. wideoinstalację „Brzmienie ciszy” Alfredo Jaara z Chile. Dzień wcześniej w radiowej „Trójce” artysta był gościem „Raportu o stanie świata” Ernesta Zozunia. Słuchając rozmowy z artystą dowiedziałem się, że jest on twórcą znanym i cenionym w całym świecie, że wystawiał w największych i najbardziej prestiżowych miejscach tzw. świata zachodniego, a uznanie zdobył dzięki krytykowaniu tegoż świata. Robił i robi to z pozycji lewicowych, żeby nie powiedzieć lewackich, co cieszy wszystkich, którzy myślą tak jak on. Jest wiarygodny w ich oczach, ponieważ przeżył czasy Pinocheta w swoim kraju. 
„Brzmienie ciszy” Jaara to 8-minutowy filmik, a właściwie prezentacja, wzbogacona jednym błyskiem z lamp stroboskopowych w trakcie projekcji, a wszystko odbywa się w specjalnie przygotowanym pomieszczeniu typu „cube”, z kilkoma miejscami siedzącymi i specjalnym wejściem przypominającym wejście do rentgena lub kina, bo z zewnątrz widać albo światło czerwone („nie wchodź”), albo zielone („wejdź”). Na przeciwległej ścianie, z zewnątrz, umieszczono bardzo silne światło, które ma być synonimem - jak dowiedziałem się z opisu pracy na ulotce, którą otrzymuje każdy widz - oślepiającej siły współczesnych mediów. 
Projekcja to sekwencja napisów, które opisują historię Kevina Cartera z Bractwa Bang-Bang z RPA i jego słynnego zdjęcia dziewczynki i sępa. W największym skrócie - dowiadujemy się kim był fotoreporter, że za tę fotografię dostał Nagrodę Pulitzera, że nie wytrzymał krytyki, bo ponoć zamiast fotografować powinien pomóc umierającej z głodu murzyńskiej dziewczynce, że wkrótce po otrzymaniu nagrody popełnił samobójstwo i że dzisiaj prawa do tej fotografii ma Bill Gates, który kupił sobie (a może założył?) fotograficzną Agencję Corbis, w której zbiorach pod numerem takim a takim ta fotografia się znajduje. Koniec, kropka.
Zamierzeniem autora jest poruszyć widza, a nawet nim wstrząsnąć - tak mówił sam autor, tak piszą kuratorzy wystawy z CSW w Toruniu. Czy mną wstrząsnęło to dzieło? Na pewno nie, ponieważ po pierwsze znałem tę historię, a po drugie nigdy nie zgadzałem się z krytykami Cartera. Byłem i jestem po jego stronie, chociaż - w kontekście samobójstwa - trudno powiedzieć, czy Carter swoim aktem ostatecznym nie uznał racji krytyków. Tak, czy inaczej uważam, że fotograf zrobił to, co do niego należało - sfotografował i upublicznił swoją fotografię, straszliwy obraz ze straszliwej rzeczywistości. Uczynił to w obronie wszystkich głodujących w Afryce. Nie wiem co działo się po naciśnięciu migawki, być może pomógł tej dziewczynce dojść do punktu żywnościowego. Tego nie wiem, ale przypuszczam, że pewnie tak się stało. To był bardzo wrażliwy człowiek, a nawet nadwrażliwy na ludzką krzywdę, więc nie wierzę, że po zrobieniu zdjęcia po prostu sobie poszedł szukać dalszych kadrów. 
Instalacja Alfredo Jaara wywołała we mnie zastanowienie nad tym czym dzisiaj jest dzieło sztuki, czym może być. Pojawiające się na ekranie napisy (białe litery na czarnym tle) w języku polskim, choć Alfredo polskiego nie zna, trudno mi uznać za dzieło sztuk plastycznych - to dla mnie bardziej publicystyka, gatunek dziennikarski niż sztuka, to wypowiedź działacza społecznego, aktywisty, może nawet ideologa lub propagandzisty niż artysty. Tego całego entourage, czyli kabiny projekcyjnej ze świecącymi świetlówkami, mogłoby w ogóle nie być, bo na istotę rzeczy (czyli samą projekcję) wpływ ma nieistotny. Ten sam efekt, równie silnie oddziałujący na widza, można osiągnąć rzucając obraz na białą ścianę. 

Na dole w CSW jest księgarnia, gdzie kupiłem sobie prawdziwą perełkę: „Foto Beksiński” wydawnictwa Bosz. Nie jest to nowa rzecz, bo z 2011, ale wcześniej tej książki nie widziałem i o jej powstaniu nie słyszałem. Świetnie, że w końcu powstała, bo jest rewelacyjna, a właściwie rewelacyjny był Beksiński. Jego wyobraźnia i pomysłowość fotograficzna zdaje się być nieograniczona. Przyznam się bez bicia, że znałem tylko kilka jego fotografii, bo tylko tych kilka przewijało się w różnych publikacjach, nie byłem nigdy na wystawie, gdzie prezentowane byłyby fotografie Beksińskiego, więc dzięki tej książce uzupełniłem luki w mojej wiedzy. Opracowanie merytoryczne, teksty i wybór fotografii są dziełem Wiesława Banacha, a „koncepcja i opracowanie graficzne”, jak napisano - Lecha Majewskiego. Oglądam sobie codziennie...
Kupiłem tam też sobie „Camera Work. Wszystkie fotografie 1903-1917” wydane przez Taschena, a jednym z powodów było to, że książka jest po polsku! Znaczy to, że wydawniczy gigant zaczął wreszcie dostrzegać Polskę jako rynek.
Ucieszyła mnie też kolejna „Historia fotografii” w moich zbiorach, tym razem Juliet Hacking, a polskie wydanie przygotowały Arkady.

„Kwartalnik Fotografia” nadal zawieszony, może w 2015...

Moja twórczość... hm... nabiera rozpędu... wróciłem do ciemni. Uczę się pracować w ciemni zupełnie na trzeźwo, bez alku. Można. Ale muzyka musi być!

4 komentarze:

  1. retros
    Kurcze, w sumie nie wiem co napisać, wiem tylko że chce. Jaram tu się jak czytam kogoś dla kogo fotografia znaczy tyle ile znaczy, a pewnie bardzo dużo, chociaż nie tylko fotografia. W ogóle za to lubię internet że szarak może napisać do Waldemara Śliwczyńskiego. Zadowolony jestem tym bardziej że byłem ostatnio w empiku i właśnie też widziałem opisywaną przez Pana książkę "Foto Beksiński", też wcześniej nie wiedziałem że się ukazała, ale nawet jej nie oglądnąłem bo zacząłem od innej a było kilka które mnie zainteresowały i teraz jak Pan o niej wspomniał myślę kuuurczę, w końcu jej nie obejrzałem. Ale nadrobię, pewnie też się znajdzie na półce, no i ta kolejna Historia fotografii, też widziałem, tę obejrzałem ale wydawało mi się że raczej nic nowego akurat nie wnosi, ale być może się mylę, a do tego finanse, wiadomo, z dwojga na tę chwilę wybieram "Foto Beksiński".
    Aż musiałem wyjąć kalendarz "Topografia ciszy" przy okazji, cudnie wydany, fotografie jak odbitki na barycie, piękna to rzecz za nie duże pieniądze.
    Oj, przynudzam tu, Panie Waldemarze, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przynudza Pan... Beksiński był naprawdę dobry. Wiedziałem to wcześniej, ale nie znałem tak wielu jego fotografii, jeszcze raz gorąco polecam... i pozdrawiam

      Usuń
    2. Chorzów, Gliwice, Toruń.... Chorzów był moim ulubionym miastem na śląsku długie lata. W Gliwicach mieszkałam i do dzisiaj mam stamtąd przyjaciół, a Toruń to moje rodzinne miasto....
      Lubię Twoje spostrzeżenia o fotografii i też nie lubię, kiedy ktoś ocenia fotografa za wydumaną etykę, widząc zaledwie bardzo dobre zdjęcie, a nie sytuacje w której powstaje.

      Usuń