piątek, 23 listopada 2018

Janusz Nowacki – moja pierwsza fotograficzna miłość (cz. 1)

Fot. Janusz Nowacki, Tatry 1986


Druga połowa lat 80. XX wieku. W 1984 mam 26 lat. Po kulturoznawstwie robię filozofię, wszystko na UAM. Profesor Włodzimierz Ławniczak obiecuje mi etat na filozofii, ale na razie jest on zajęty przez dziewczynę, która urodziła dziecko. Mam jakoś przezimować rok. Pani profesor Krystyna Zamiara, promotorka mojej magisterki na kulturoznawstwie załatwia mi robotę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Szczecinie (dzisiaj to Uniwersytet). Jestem asystentem, w drugim semestrze prowadzę zajęcia ze studentami zaocznymi. Mija rok akademicki, więc wypowiadam umowę w Szczecinie, bo przecież asystentura u Ławniczaka już na mnie czeka. Za wakacje Szczecin już mi nie płaci (gdybym sam się nie zwolnił, to by zapłacili).

Wakacje, sierpień, jestem z rodziną we Wrześni, czekam na etat na filozofii od października, ale przecież pewne to nie jest. Pewnego dnia wpada do mnie znajomy didżej Michał Wesołowski: – Słuchaj, skończyłeś kulturoznawstwo, a w domu kultury w Miłosławiu, gdzie gram dyskoteki i gdzie mam dziewczynę, naczelnik wywalił dyrektora Rysia Zjeżdżałkę (ojca Eryka) i oni szukają kogoś na jego miejsce, może chcesz zostać dyrektorem? Zawahałem się, ale pojechałem, pogadałem i zostałem dyrektorem. „Jak będzie praca na uczelni, to po prostu odejdę z Miłosławia i tyle”, pomyślałem i chyba nawet uprzedziłem o tym naczelnika miasta i gminy. Miałem wtedy 26 lat i przyznaję, że pieczątka z nagłówkiem „Dyrektor” trochę łechtała moje ego, chociaż podkreślam to stanowczo – miałem też do tego spory dystans, bo przecież w głębi duszy czułem się człowiekiem myśli, naukowcem, a nie urzędnikiem, „działaczem”, człowiekiem „na stanowisku”. 

Pojechałem na uczelnię i wtedy dowiedziałem się, że niestety, ale ta pani, która ma małe dziecko postanowiła jeszcze rok utrzymać zatrudnienie, co dla mnie oznaczało, że muszę czekać jeszcze rok. Nie zmartwiłem się za bardzo, bo jeszcze pisałem magisterkę na filozofii, moja żona na historii sztuki też. Jeździłem jeszcze od czasu do czasu do Poznania na swoje seminarium i na zebrania pracowników zakładu (Zakład Logiki i Metodologii Nauk), publikowałem w „Studiach Metodologicznych” i w „Studiach Estetycznych”, więc podtrzymywałem kontakt z uczelnią. Postanowiłem czekać na etat, chociaż – co po pewnym czasie zauważyłem z pewnym zaniepokojeniem – coraz bardziej podobało mi się w Miłosławiu! Odkryłem na przykład, że sfera czynu może być atrakcyjna co najmniej tak samo jak sfera myśli. Wydawało mi się wówczas naiwnie, że naukę, refleksję teoretyczną, można uprawiać w domu, z dala od instytucji naukowych, z dala od środowiska naukowego, robiąc przy tym również inne rzeczy. 

Zostawmy co było dalej i przejdźmy w końcu do głównego wątku, czyli do erotyki. Jak to się stało, że pokochałem Janusza Nowackiego i jego fotografię? 

Jako się rzekło, w 1984 zostałem dyrektorem Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Miłosławiu (te piękne nazwy były ustalane odgórnie, w Warszawie). Pewnego razu, już nie pamiętam z jakiej okazji, zaproszono szefów domów kultury „z terenu” do Poznania, do Pałacu Kultury (dzisiaj Centrum Kultury Zamek), niech się odchamią. Zasiedliśmy na wygodnych fotelach w sali Kina Pałacowego, a jednym z punktów programu był pokaz diaporamy „Bitwa na lodowym polu” Janusza Nowackiego, któremu na balkonie – co widzieliśmy z dołu – pomagali jeszcze inni ludzie, bo obrazy na ekran rzucane były z kilku rzutników. 

Jakby mnie „pierun strzelił”! Ludzie, to był odlot. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego, nie słyszałem, nie miałem pojęcia, że w ogóle coś takiego można zrobić! Nie widziałem wcześniej niczego równie pięknego. To było jak inicjacja seksualna, jak pierwsze ruchanie! To mnie ukłuło, użądliło, to było punctum, aura – wszystko razem! Nie potrafię słowami opisać tego, co wtedy czułem. Wielki ekran, niesamowite obrazy i jeszcze to przenikanie, zanikanie, powracanie i wszystko idealnie zgrane z muzyką – nie dam sobie nic uciąć, ale chyba to była „Spirala” Vangelisa. Piękna muzyka połączona z pięknymi obrazami – w tym czymś było wszystko, co kocham. Chyba wtedy pierwszy raz w życiu odkryłem, że kocham właśnie te dwie rzeczywistości. Ten pokaz zmienił moje życie. Nie znałem wtedy Janusza, chyba.

Tak, czy siak, wiedziałem, że bardzo chcę poznać człowieka, który tworzy takie nieprawdopodobnie piękne rzeczy. I poznałem, chociaż tego pierwszego razu nie pamiętam. Janusz Nowacki był wtedy pracownikiem Pałacu i wojewódzkim instruktorem fotografii, do którego zadań należało między innymi, jak to się wtedy mówiło, animowanie działalności fotograficznej w małych ośrodkach terenowych, poprzez organizację szkoleń instruktorów fotografii, wystaw, plenerów, spotkań i innych działań. Mieliśmy więc jakby wspólny „interes”, żeby zacząć współpracę. Ja dzięki jego diaporamom odkryłem fotografię jako pole możliwej, ewentualnej, przyszłej, fajnej, kolejnej działalności mojego domu kultury, a on chyba wyczuł (bo ma na to specjalne zmysły!), że jestem potencjalnie dobrym „materiałem” do zainfekowania fotografią w ogóle. No i się zaczęło. 

Zaprosiłem Janusza do Miłosławia z pokazem diaporam, zacząłem go odwiedzać w Pałacu, on zapraszał mnie na imprezy, wernisaże, a potem – kiedy okazało się, że sam mam ochotę fotografować – na plenery, gdzie poznałem podstawy całego procesu: od fotografowania, przez wywoływanie negatywów, odbitek, po ich oprawianie i wieszanie wystaw. Jednocześnie z poznawaniem warsztatu, poznawałem fotografię Janusza. Podobnie jak z diaporamą, o której mówię wyżej, było z jego fotografią czarno-białą: mistrzostwo świata! Perfekcyjne, niezwykle ostre, odbitki. I do tego tonowane na dziwne kolory, ni to niebieskie, ni to we fragmentach szarożółte i smolisto-czarne. Nie znałem wówczas za bardzo innej fotografii, tego co zrobiono wcześniej i w tym czasie, dlatego trudno było mi wówczas wyobrazić sobie, że można fotografować lepiej. Janusz nie był szczodry w pokazywaniu tego, co zrobił. Jego zdjęcia poznawałem powoli, nie od razu, czasem wpadałem na coś przypadkiem. Tak było na przykład z wodnymi panoramami – pierwszy raz zobaczyłem je chyba po latach w „Fotografii”, a napisał o nich Zbyszek Tomaszczuk (nie jestem tego pewien). To niesamowicie piękne fotografie. 








Nie znam równie dobrych wodnych panoram w fotografii. Janusz, być może to wpływ jego pasji nurkowych, ale tylko być może, ma szczególne oko na wodę, widać, że w wodzie czuje się jak ryba. Swoimi zdjęciami potwierdza hipotezę, że my ludzie z wody wyszliśmy, a  ona nas cały czas woła, przyciąga. Janusza, jak widać, znacznie silniej niż innych. 

cdn.

2 komentarze:

  1. Mam wrażenie, że podkładem do Bitwy nie był Vangelis lecz Klaus Schulze.

    OdpowiedzUsuń