sobota, 23 listopada 2013

Lech Lechowicz, Historia fotografii, cz. 1 / 1839-1939



Okładka książki wydanej przez PWSFTviT w Łodzi

Parę dni temu dotarła do mnie przesyłka - najnowsza książka Lecha Lechowicza, mojego ulubionego historyka fotografii. Na razie nie jestem w stanie nic napisać na temat książki, bo jeszcze jej nie przeczytałem, na razie tylko odnotowuję fakt, że ta książka wyszła, co bardzo mnie cieszy. Jak tylko ją przeczytam, na pewno napiszę tutaj recenzję. 
W pierwszej chwili po rozpakowaniu myślałem, że to pierwszy tom... „Historii fotografii polskiej”. Tak się bowiem składa, że ostatnio z Lechem Lechowiczem rozmawiałem w Bydgoszczy, na wernisażu Bogdana Konopki jakieś 2-3 lata temu (chyba w 2011, a dokładnie w ten dzień, gdy w całej Polsce, i też w Bydgoszczy, tysiące - głównie młodych ludzi - wyszły na ulice, aby protestować przeciwko ACTA) i wówczas rozmawialiśmy o wielotomowym w założeniu wydaniu „Historii fotografii polskiej”, w którego zespole redakcyjnym jest też pan Lech Lechowicz. Dzieło przygotowywało wydawnictwo Uniwersitas Uniwersytetu Jagiellońskiego. I już wtedy wydawało się, że książka jest na finiszu i że wyjdzie w nowym roku, kiedy zakończą się ministerialne konkursy, które sfinansują druk. Od tamtego czasu nic się w sprawie „Historii...” nie dzieje, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem. „Historii fotografii polskiej” nie ma...
Dlatego w pierwszym momencie, po rozpakowaniu książki Lechowicza pomyślałem - O, wreszcie jest!

Spróbuję dowiedzieć się, co dzieje się z tą inicjatywą, tak wartościową... tak potrzebną. Napiszę tu, czego się dowiedziałem.

A jutro jadę do Poznania na Biennale Fotografii, nie obiecuję, że jutro, ale za parę dni podzielę się z Państwem swoimi refleksjami na temat tej imprezy.

Pytają mnie ludzie, co z „KF”, kiedy nowy numer? Otóż, wszelkie informacje znajdziecie na fanpage „KF-u” na FB. W skrócie - nowy numer, już pod redakcją Aleksandry Śliwczyńskiej-Kupidury, ukaże się w marcu/kwietniu 2014. Proszę tam zaglądać. 

niedziela, 3 listopada 2013

„Moja ulica jest dziełem sztuki”



Nr 1 - fragment cyklu „Moja ulica jest dziełem sztuki” (październik 2001)

To był impuls. Nie pamiętam już dzisiaj przez co wywołany, ale coś mi się wydaje, że twórczość Zbyszka Tomaszczuka miała z tym cyklem coś wspólnego... Był październik, wcześniej chyba trochę padało. Po prostu wziąłem do ręki mały, lekki, poręczny aparat małoobrazkowy i poszedłem na moją ulicę, Szczecińską, w poszukiwaniu tego, co na niej jest. Pamiętałem, że asfalt latem był miękki, plastyczny, gotowy na zapamiętanie cięższych przedmiotów, które pojawiły się „u nas”. Postanowiłem to zdjąć, bo przecież to, co najważniejsze dla mojej kamery jest zaledwie parę metrów ode mnie... (AJL). Faktycznie - codziennie mijam dzieła sztuki, co z tego, że potencjalne? Teraz już „aktualne”.


Nr 2 - fragment cyklu „Moja ulica jest dziełem sztuki” (październik 2001)
 

Nr 3 - fragment cyklu „Moja ulica jest dziełem sztuki” (październik 2001)


Nr 4 - fragment cyklu „Moja ulica jest dziełem sztuki” (październik 2001)


Nr 5 - fragment cyklu „Moja ulica jest dziełem sztuki” (październik 2001)


Nr 6 - fragment cyklu „Moja ulica jest dziełem sztuki” (październik 2001)


Nr 7 - fragment cyklu „Moja ulica jest dziełem sztuki” (październik 2001)

Jest tego więcej. Zastanawiam się, czy jutro nie wyjść znowu na Szczecińską, żeby zobaczyć czy i jak się zmieniła... Moja ulica, moje miejsce... Moja miłość? Kocham miejsce, które codziennie deptam? Czy tęskniłbym, gdyby zdarzyło się tak, że już tu nie mieszkam?  
Czy moja ulica jest dziełem sztuki? Może wszystkie ulice są dziełami sztuki? 



czwartek, 3 października 2013

„Stocznia Szlaga” - coś wybitnego!




270 dużych stron w oprawie twardej z obwolutą, już to rodzi respekt...

Dla mnie to najlepsza polska książka fotograficzna ostatnich lat. A może powinienem napisać, że to najlepszy projekt dokumentalny w polskiej fotografii? Cholera wie, nie powinno się ferować takich wyroków, a może raczej powinno się, ale nie wypada, nie warto? Może lepiej być wyważonym, ostrożnym i jedynie odnotować? Blog to jednak blog, mój blog, więc mogę tu pisać co chcę. Więc powtórzę - „Stocznia Szlaga” to najlepszy polski projekt dokumentalny, jaki powstał. Tak uważam.

Dlaczego tak uważam? 

Bo:

1. od początku Michał Szlaga wiedział, co chce dokumentować, choć miał wtedy 22 lata(!) - proces zmian tkanki materialnej Stoczni Gdańskiej
2. po co? od początku był to protest przeciwko bezmyślnemu i bezdusznemu wyburzaniu tego, co jest spadkiem od Przeszłości
3. Michał Szlaga nie jest zimny, wyrachowany, obojętny - on cierpi, boli go to, co widzi, dlatego rejestruje 
4. to, co robi nie jest „projektem”, kolejnym zleceniem (z czego są pieniądze), ale czymś co wyrasta z potrzeby serca, on nie przyjechał z daleka, on jest „stąd”, on całym sobą czuje problem, „jemu zależy”
5. jest cierpliwy, nie spieszy się, potrafi czekać wiele lat
6. robi to, bo chce, a nie dlatego, że musi, na swój koszt
7. robi to mimo braku wsparcia władz miasta (bo one wiedzą, że Szlaga swoją pracą walczy o zmianę planów władz, że nie podobają mu się decyzje już podjęte)
8. Projekt Szlagi abstrahuje od polityki i od legendy Solidarności, której autor nie kwestionuje, choć zauważa, że ochroną konserwatorską w Stoczni Gdańskiej objęte są tylko miejsca i obiekty związane z tym ruchem społecznym. 
9. Michał Szlaga jest świetnym fotografem.

Popłakiwałem sobie od czasu do czasu, kiedy oglądałem zdjęcia. Jak tu nie płakać, kiedy patrzy się na tak piękną architekturę, piękne miejsca, a za chwilę - na kupę kamieni? Myślę, że Michał też płakał. Nie raz.



Przykładowe strony „Stocznia Szlagi”

„Stocznia Szlaga” to nie jest zwykły zbiór zdjęć „na temat”, to najwyższa forma fotografii - to opowieść, w której „o coś chodzi”. To nie tylko rejestracja, to walka o coś. O zmianę rzeczywistości. Adresatem „Stoczni Szlaga” są decydenci, władze Gdańska i obecni właściciele terenu Stoczni. Jeśli oni nie „zobaczą” książki, to robota Szlagi pójdzie na marne. 
Zapytam.

Aktualizacja: 
przyszła odpowiedź od Antoniego Pawlaka, rzecznika prasowego Prezydenta Miasta Gdańska:



Szanowny Panie, oto odpowiedzi. Jako rasowy urzędnik powinienem był napisać "przedmiotowe odpowiedzi".

- Czy Michał Szlaga przy realizacji swojego projektu „Stocznia Szlaga” korzystał z jakiejkolwiek pomocy Miasta Gdańsk?
Przy tym nie, Korzystał przy innych swoich projektach.

- Kolonia Artystów, czyli miejsce do mieszkania i pracy gdańskich artystów na terenie Stoczni Gdańskiej, było i jest finansowane przez miasto? Jaki był cel sponsorowania artystów przez miasto, czego miasto oczekiwało od artystów? Czy artyści spełnili oczekiwania Miasta?
Tereny postoczniowe nie są własnością Miasta. Zostały sprywatyzowane. Kolonia Artystów nie była finansowana przez Miasto - funkcjonowała na zasadzie porozumienia pomiędzy pojedynczymi artystami a jednym z podmiotów prywatnych - właścicielem gruntu i obiektu, w którym funkcjonowała KA.

- Michał Szlaga w swoim projekcie „Stocznia Szlaga” w pewnym sensie krytykuje miasto, że nie dba ono o dziedzictwo kulturowe tego miejsca  i pozwala na wyburzenia historycznych budynków i np. dźwigów portowych - co Państwo na to? Czy nie szkoda tak pięknych budynków?
Zdecydowanie szkoda! Jednak Miasto nie jest właścicielem tych terenów. To Państwo Polskie zdecydowało o prywatyzacji, a nie komunalizacji terenów. Miasto robi w tej kwestii tyle, ile może. Na przykład zinwentaryzowało dźwigi stoczniowe, których jest 107. I zabiega o to, by ocalić te, które mają wpływ na panoramę miasta. Ale nie łudźmy się – nie jest możliwe ocalenie wszystkich. Bo nie jest to łatwe zadanie, bowiem ocalić dźwig to go kupić, wykupić lub wydzierżawić od właściciela grunt na którym dźwig stoi, ubezpieczyć, konserwować itd. To idzie w bardzo grube miliony złotych. Takich pieniędzy nie ma w budżecie żadne polskie miasto.
To obywatelskie „poruszenie”, które teraz obserwujemy, trzeba z goryczą stwierdzić, jest niesłychanie ważne i cenne, ale niestety mocno spóźnione. Na dodatek Miasto zostało niejako postawione w sytuacji odpowiedzialności nie za swoje decyzje. Trzeba jasno powiedzieć, że „Stocznia” wymaga decyzji i działania rządu.

Czy droga (estakada) nie mogła iść inaczej?
Debata przy wyłożeniu planu zagospodarowania terenów postoczniowych odbyła się wiele lat temu. I nikt wówczas nie zgłaszał zastrzeżeń. Ani środowiska architektów i urbanistów, ani wojewódzki konserwator zabytków, ani mieszkańcy Gdańska. Obecna dyskusja na ten temat odbywa się zdecydowanie za późno, bo praktycznie dopiero wtedy, gdy ruszyła budowa. A czy mogłaby iść inaczej? Każda droga prawdopodobnie mogłaby iść inaczej. Ale w tym wypadku zaryzykowałbym śmiałą tezę, że miejscy planiści, którzy przebieg drogi konsultowali z urbanistami z Politechniki Gdańskiej, znają się na swojej robocie.

sobota, 28 września 2013

Janicka & Wilczyk, Inne miasto



Okładka książki-katalogu wystawy w Zachęcie Elżbiety Janickiej i Wojtka Wilczyka, Inne miasto (2013)

Dopiero teraz dane mi jest mieć w rękach publikację, która kończy pewien etap work in progress duetu artystycznego Janicka/Wilczyk. Jak dowiadujemy się z rozmowy z artystami zamieszczonej w książce, pierwotnie tytuł projektu brzmiał „Nowe miasto”. Cykl jest kontynuacją zainteresowań obojga artystów „tematyką żydowską”, ponieważ tym razem otrzymujemy fotografie getta żydowskiego w Warszawie (małego i dużego), a właściwie tego, co z niego zostało w tkance miejskiej dzisiejszej stolicy. Okazuje się, że dzisiaj w granicach getta stoi nie tylko Pałac Kultury i Nauki, ale wiele innych obiektów, z nowoczesnymi wieżowcami „na czele”. Jest też wiele budynków ocalałych z Zagłady, prawdopodobnie częściowo zrekonstruowanych, odbudowanych po wojnie. Nie jestem historykiem Warszawy, ani nawet regionalistą warszawskim, dlatego nie znam dziejów poszczególnych miejsc i budynków, mam raczej w pamięci obraz Warszawy zrównanej z ziemią, więc nie wiem w jakim stanie było getto tuż po wyzwoleniu, tuż po zakończeniu wojny. 
Wszystkie zdjęcia powstały przy użyciu kamery wielkoformatowej 4x5 cala, w kolorze i z ptasiej perspektywy, dzięki czemu faktycznie ujrzeliśmy „inne miasto”. Z długiej listy podziękowań wspólnotom mieszkaniowym za możliwość wejścia na dach wynika, że realizacja projektu nie była łatwa; każdy, kto choć raz próbował wejść na czyjś dach, wie jak małoduszni potrafią być właściciele nieruchomości.
Janicka i Wilczyk wyjaśniają o co im chodziło, co chcieli „powiedzieć”, na co „zwrócić uwagę”, więc najlepiej samemu przeczytać tę rozmowę. O ile wolno mi ująć to po swojemu, szło im - tak jak w poprzednich realizacjach - o obudzenie wrażliwości Polaków. O osobistą, cichą refleksję nad sobą, o zastanowienie się czym dla mnie był Holokaust, przy czym, co expressis verbis deklarują, dalecy są, także w warstwie koncepcyjnej, obrazowej, estetycznej, od sentymentalizmu i sztampowego „smętno-jesienno-poetyckiego” sposobu odczuwania i komunikowania. Rozważania Janickiej/Wilczyka dalekie są od wikłania się w niekończące się polskie spory o „stosunki polsko-żydowskie”, a zwłaszcza od opowiadania się po którejkolwiek „stronie”. Nie ma tu szukania „winnych” czemukolwiek. Te fotografie nie kłamią, „mówią jak jest”, żeby użyć tytułu pewnego modnego ostatnio wideobloga. Nie upiększają rzeczywistości, lecz ją pokazują, zresztą w bardzo atrakcyjny wizualnie sposób; nie są też nachalną publicystyką społeczną, która „piętnuje”, „nawołuje” do „tego, jak być powinno”. Raczej - każe się zatrzymać na chwilę i zastanowić: czy wszystko jest w porzo?
Ale, żeby nie było tu zbyt słodko, napiszę coś jeszcze. Otóż, przeprowadziłem eksperyment - na sobie, choć interesujące o wiele bardziej byłoby przeprowadzenie go na dużo liczniejszej próbce. Polegał on na tym, że spróbowałem spojrzeć na same zdjęcia bez wiedzy o tym, czego dotyczą. Dokonałem więc czegoś w rodzaju husserlowskiej redukcji ejdetycznej, cokolwiek oszukanej, bo zanim jej dokonałem wcześniej przeczytałem wszystkie teksty zawarte w publikacji, ale na użytek tej wypowiedzi przyjmijmy, że faktycznie podmiot poznający nic nie wiedział o założeniach projektu i miał do zinterpretowania tylko same fotografie. Cała „analiza” będzie skrótowa.
Pierwsze co widzę, to miasto, duże miasto, wiem, że to Warszawa, chociażby dlatego, że widać ikoniczny Pałac Kultury i Nauki. Na pierwszym planie większości zdjęć są budynki starsze niż na planach odległych. Ich stan zachowania jest różny, ale w większości kiepski, mam wrażenie, że niebawem zostaną rozebrane, zwłaszcza te pierwotnie mieszkalne, bo kościoły, czy synagogi lub gmachy użyteczności publicznej to przecież zabytki, których się nie rozbiera. Dalej prawie zawsze widzę nowoczesne wieżowce, gdzie dominuje żelbet i szkło. Często na pierwszych planach mamy budowę, sprzęt budowlany. Wszystkie zdjęcia to klasyczne weduty, pięknie oddane szczegóły (wielki format!), piony są pionowe, poziomy poziome, dzięki pochmurnemu niebu, nie ma „słońca”, jest łagodnie rysujące światło, pozbawione bezszczegółowych smolistych cieni i pozbawionych szczegółów świateł. Kolor - bardzo naturalny, choć nasycony. Ogólne wrażenie - tak „naprawdę” wygląda nasza stolica. Zdjęcia, chociażby z powodu ptasiej perspektywy, której przecież jako nieloty, na co dzień nie mamy, przyjemnie się ogląda, są ucztą dla oczu (nie wstydźmy się tego!). 
Natomiast - te zdjęcia same w sobie, czyli bez opisu słownego, który wyjaśnia o co chodzi - dla np. obcokrajowca, który nie zna naszej historii i nie zna założeń autorskich, które legły u podstaw projektu, są o czymś zupełnie innym. Sądzę nawet, czym z pewnością mocno narażę się autorom i co im wyda się szczególnie dotkliwe, że mogą być odbierane jako współczesna egzemplifikacja bułhakowskiej fotografii ojczystej, czyli pewną postacią propagandy. Patrzcie jak zmienia się nasza stolica - miejsce starych budynków zajmują drapacze chmur, Warszawa jest nowoczesna, Warszawa to plac budowy. Albo inaczej, chyba lepiej: dbamy o zabytki, nie wyburzamy ich, lecz znajdujemy im miejsce w nowoczesnym mieście. 

Słowem: czy sama fotografia „Innego miasta” pokazuje intencje, jakie przyświecały Janickiej i Wilczykowi? 
Mój eksperyment „fenomenologiczny” pokazuje, że nie. 

Kiedy tak teraz piszę, to sobie myślę, że może Johnowi Daviesowi też chodziło o coś innego niż mi się wydaje, oglądając jego „The British Landscape”? 

Dobrze, że powstają takie projekty jak „Inne miasto”, bo pobudzają do myślenia, do zastanowienia. Chociaż - z drugiej strony - odczuwam już pewne zmęczenie tematyką żydowską, antysemityzmem. I nie mówię tego dlatego, że jestem antysemitą, bo akurat nie jestem. Moi rodacy mają wiele wad (są też np. antysemici, rasiści, zoofile, kłamcy, lenie, nieroby, niewdzięcznicy, nudziarze, oszuści, nałogowi gracze, alkoholicy, uzależnieni od komórek, itd.), mówienie o nich jest na pewno potrzebne, także poprzez sztukę, fotografię, film, literaturę, media, szkołę. 
Tak czy inaczej - Warszawa ma świetne portrety!

poniedziałek, 16 września 2013

Zmiana wydawcy „Kwartalnika Fotografia”


Nastąpiła zmiana wydawcy „Kwartalnika Fotografia”. Teraz nie jest nim już Wydawnictwo Kropka, lecz Aleksandra Śliwczyńska-Kupidura, moja córka. Aktualnie trwają poszukiwania sponsora, a wszelkie aktualności związane z KF-em można znaleźć na fejsbukowym profilu KF.
Pozdrawiam serdecznie.

Aktualizacja i uzupełnienie:


Skan pisma, które kończy sprawę - „nie prowadzi ksiąg rachunkowych”, sposób rozliczania się z fiskusem jest  w Polsce najważniejszy...

piątek, 13 września 2013

Zapraszam do Wąsowa na „Topografię niepamięci”


Miło mi poinformować, że w Pałacu Wąsowo (powiat Nowy Tomyśl w Wielkopolsce) od niedzieli do końca listopada czynna będzie moja wystawa „Topografia niepamięci”. Tworzą ją zdjęcia mojego autorstwa z kolekcji Muzeum Narodowego w Poznaniu, oddziału w Śmiełowie (Muzeum Mickiewicza). To właśnie w tym Muzeum wystawa miała swoją premierę w 2009 roku. Potem pracowałem nad rozwojem cyklu jeszcze trzy lata, żeby ostatecznie zakończyć projekt albumem „Topografia ciszy”. Można więc powiedzieć, że fotografie z kolekcji śmiełowskiej to część większej całości. 
Serdecznie zapraszam do Wąsowa. Sam też się tam wybiorę, jak tylko wrócę z urlopu. Prawdopodobnie dowiozę 8 oprawionych fotografii w większych formatach, aby wzbogacić wystawę.

czwartek, 12 września 2013

Bogusław Nieznalski na ulicy

Wojtek Wilczyk ma rację... W komentarzu pod poprzednim wpisem zauważył, że się ostatnio „opier...” na tym blogu. Niestety tempo, w jakim żyję i obfitość zdarzeń, jakie mnie jakoś dotyczą, raz bardziej, raz mniej, wszystko to daje mi usprawiedliwienie dla, oględnie mówiąc, kiepskiej aktywności na tym blogu.
Może to śmieszne, ale najmniej czasu mam na urlopie. Bo właśnie jestem w Gdańsku! Od paru dni. W cudownym mieście, w hotelu Lido Dom na Plaży w Brzeźnie, a od plaży dzieli mnie chodnik i ścieżka rowerowa. Niestety, od dwóch dni nie da się korzystać z morza i plaży, bo pada, a właściwie leje („dobrze, że nie sra” - dodałby Eryk). Dlatego wczoraj pojechaliśmy tramwajem do centrum, do Starego Miasta. Na jednej z ulic, niestety nie zanotowałem na której, natknęliśmy się na świetną wystawę fotografii (są też sekwencje wideo) przygotowaną przez Europejskie Centrum Solidarności, a zatytułowaną „Strajki 1988. W przededniu wielkiej zmiany”, złożoną głównie z fotografii Bogusława Nieznalskiego. 




Wystawa uświadomiła mi, że mam to szczęście żyć w ciekawych czasach, że na początku rosłem w atmosferze powojennej, że Niemcy to skurwiele były, ale daliśmy im radę, potem zaznałem PRL-owskiego raju z „przyjaźnią” do nowego okupanta, poznałem wolność made in '80, aż wreszcie nastał 1989 i całkiem nowe czasy... Strajki 1988 to już było zupełnie inaczej niż 8 lat wcześniej. Wtedy był strach, obawa, w 1988 i 1989 - a oddają to dobrze fotografie Nieznalskiego - pojawił się humor, system, który był wrogiem był już tylko śmieszny. Przynajmniej dla stoczniowców, bo dla mnie wówczas - a pracowałem wtedy jako dyrektor w Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury w Miłosławiu koło Wrześni - system był mocny. Tak to jest, kiedy się jest daleko od oka cyklonu, kiedy nie ma się wiadomości z pierwszej ręki. W 1980 zakładałem NZS na moim kierunku, czyli na kulturoznawstwie na UAM (byłem też już wtedy na II roku filozofii, też na UAM) i od tamtego czasu czułem się „elementem antysocjalistycznym”. A jednak zmiana 1989 zaskoczyła mnie, tak na dobrą sprawę nadal nie wiem, dlaczego komuna upadła, nadal nie wiem, czy była to „konieczność dziejowa, czy wyreżyserowany spektakl?” Odpowiedź na to pytanie należy do historyków, oczywiście do tych, którzy nastaną za kilkadziesiąt lat, kiedy naukowcy nabiorą niezbędnego dystansu czasowego. Dzisiaj - każdy ma swoją odpowiedź. 
Wracając do wystawy Nieznalskiego, to zrobiła na mnie duże wrażenie. Z paru powodów: (1) przypomniała mi młodość, tamte czasy i tamte emocje, (2) bo ucieszyło mnie to, że powstaje wspaniały kompleks budynków, które złożą się na Europejskie Centrum Solidarności, bo to oznacza, że wszyscy Polacy dziękujemy temu miastu, za to co zrobiło dla nas, że nauczyło nas walczyć i zwyciężać. (3) cieszy mnie też to, że stać nas jako państwo na to, że to będzie dobra architektura, że powstanie miejsce, które będzie (powinno) przyciągało turystów z całego świata, że w końcu rozumiemy, że trzeba się promować poprzez nasze niesamowite dokonania - w 1980 Solidarność to było 10 milionów ludzi! To był spontaniczny, oddolny ruch społeczny, który zmienił historię kontynentu. Kurwa mać, dzisiaj o tym zapominamy! Bo dzisiaj Solidarność jest czymś innym. Bo czasy są inne. Ale z tej pierwszej Solidarności powinniśmy być dumni, bo to my ją stworzyliśmy.
Jedna rzecz mnie uderzyła podczas oglądania wystawy - nikt z szefów strajku w Stoczni Gdańskiej 1988, oprócz Wałęsy, nie został politykiem, nie zrobił kariery. To nazwiska dzisiaj nic nie mówiące. Jedynie w tle, jako „doradcy” pojawiają się na zdjęciach Nieznalskiego: Kaczyńscy, Mazowiecki, Borusewicz. Jedynie Jacek Merkel, spieniężył etos, założył później firmę „4 Media”, która okazała się giełdowym, sztucznie dmuchanym balonem, który ostatecznie sflaczał i przestał istnieć, chociaż jej szef wyciągnął z tego interesu niezłe pieniądze... Dzisiaj o nim cicho, może sączy Mohito, czy inną Pinakoladę gdzieś tam? Nie wiem. Pozostali - nie dorobili się na strajku.
Dosyć wspomnień i dywagacji. Wystawa Bogusława Nieznalskiego jest świetnie zrealizowana. Pod każdym względem. Jej kształt plastyczny nawiązuje do projektu architektonicznego ECS, co jest plusem całej wystawy.
Szkoda, że wtedy, gdy byłem naczelnym KF, nigdy nie napisaliśmy o Bogusławie Nieznalskim. Tego już nie naprawię.
Wzruszyłem się też przy Polskiej Poczcie, oddziale nr 1. 



Niemcy rozstrzelali 35 obrońców Poczty. Trudno to zrozumieć, skąd na początku wojny tyle barbarzyństwa Niemców, w końcu nie-głupiego narodu? Dlaczego tak potraktowali zwykłych, niegroźnych polskich urzędników pocztowych, pocztylionów i innych asystentów pocztowych? To trudno zrozumieć. Obrońców Westerplatte potraktowali podobnie. Za co nas aż tak bardzo nienawidzili?! Czy nie za szybko i nie za łatwo im wybaczyliśmy? Bo dojczmarki przywozili i zostawiali? Nie wiem.
Z drugiej strony patrząc, podoba mi się w Trójmieście, że nie pomija się tu swojej niemieckiej przeszłości. Jest wiele ulic, pomników, nazw miejsc, budynków, obelisków i innych upamiętnień tego, że jeszcze niedawno tu były Niemcy. We Wrocławiu, o ile wiem, ale może się mylę, jest inaczej. 
Co do rowerowego Gdańska, to tylko pozazdrościć. Mądre władze tu mają: ścieżek coraz więcej. Myślę, że jest tu więcej ścieżek niż w Amsterdamie, więcej kilometrów. Danek, szwagier z Koszalina, powiedział mi, że podobno jest jakiś europejski projekt, żeby można było rowerami przejechać z Gdańska do Niemiec. Kurde, jak byłoby pięknie, żeby kraje w Europie były połączone nie tylko autostradami, ale też bikostradami! 




sobota, 6 lipca 2013

5. rocznica śmierci Eryka, wystawa/spotkanie



Ireneusz (Eryk) Zjeżdżałka, Autoportret (ok. 1999) 

25 lipca (czwartek) br. o godz. 18.00 w Muzeum Regionalnym we Wrześni otworzymy wystawę fotografii „Portrety” autorstwa Ireneusza Zjeżdżałki. Taki właśnie pomysł na uczczenie pamięci Męża miała Ania Zjeżdżałka. Przeglądając zdjęcia, jakie pozostały po Eryku, zauważyła, że jest wiele portretów, „których nikt nie widział”, przynajmniej na wystawie, przynajmniej od dawna. Spotkaliśmy się - w kawalerce Eryka przy Słowackiego, które było jednocześnie pracownią, gdzie w łazience była jego ciemnia (nie byłem tam parę lat, a wszystko wygląda tak, jakby Eryk wyszedł tylko na chwilę) - i wybraliśmy fotografie na wystawę. 


Ryszard Zjeżdżałka - ojciec Eryka, choreograf, dyrektor artystyczny kilku zespołów folklorystycznych

Pokażemy tylko oryginały. Kilka w oprawie w passepartout Eryka, co ma takie znaczenie, że tam są odręczne autorskie opisy fotografii (to są wczesne fotografie Eryka, a ten sposób sygnowania przejął od tzw. szkoły jeleniogórskiej). Kilka oprawiamy od nowa, bo pierwotnie były wysyłane na konkursy, także międzynarodowe, bez passepartout. 


Ania Żjeżdżałka, późniejsza żona Eryka

Siostra Ani Zjeżdżałki, późniejsza szwagierka Eryka

Bogdan Konopka przed Muzeum Regionalnym we Wrześni po wernisażu „Reconnesance”, bardzo ważna osoba dla Eryka, dla ukształtowania się jego fotograficznego światopoglądu. 


Na pewno wystawa zaskoczy, chociaż nie to jest najważniejsze. Ania znalazła np. cykl autoportretów Eryka... zaskakujące, w jakich fotograficznych rewirach, krążyły jego myśli... I taka jest właśnie główna myśl wystawy: pokazać Eryka szukającego, próbującego różnych rzeczy, Eryka fotografującego przyjaciół, po to żeby sprawdzić się, żeby sprawić przyjemność przyjaciołom, Eryka kochającego... 
Aleksander Czekmieniew, ukraiński fotoreporter, którego poznaliśmy jesienią, w 2000 w Vevey w Szwajcarii, gdzie Bogdan Konopka odbierał Europejską Nagrodę Fotografii i gdzie na jego zaproszenie pojechaliśmy (Eryk, Nowacki, Jola, moja żona i ja). Później zaprosiliśmy Saszę do Wrześni, gdzie urządziliśmy mu wystawę podczas „Prowincjonaliów Filmowych”. Rok później Janusz Nowacki zrobił Czekmieniewowi wystawę w PF. Sasza bardzo zapraszał do Kijowa, nawet powiększył o jeden pokój swoją kwartirę, bo obiecałem, że przyjedziemy z Jolą, ale zawsze coś nam przeszkadzało, żeby pojechać. Jakieś dwa lata temu Sasza odwiedził Poznań na Fotodokumencie Moniki Piotrowskiej. Spotkaliśmy się, a jego żona Natasza była jeszcze piękniejsza... On jest świetnym fotoreporterem.

Miałem to szczęście i tę przyjemność widywać portrety Eryka wtedy, gdy powstawały, ale  nie widziałem ich wszystkich, chociaż razem tworzyliśmy Grupę Twórczą Wrześnica, chociaż przyjaźniliśmy się i pokazywaliśmy sobie, co zrobiliśmy. Każdy miał swój „margines”, gdzie trzymał różne rzeczy. Ważne i nieważne. Udane i nieudane (chociaż czasem po latach człowiek zmienia zdanie, czy faktycznie nieudane jest udane i odwrotnie). Ale teraz, patrząc na to, co Ania wyselekcjonowała, widzę, że o wielu nie wiedziałem, albo zapomniałem. 

Andrzej Jerzy Lech - co najmniej tak samo ważny jak Bogdan Konopka fotograf dla Eryka

To nie będzie wystawa, która podsumuje Eryka-portrecistę, zrobił znacznie więcej (na wystawie nie ma np. portretów znanych poznaniaków, jakie wykonał dla Wydawnictwa Miejskiego z Poznania, czy „Portretów wrześnian” z końca lat 90. XX wieku, które miały ukazać się nakładem Wydawnictwa Kropka w postaci książki, ale ze względu na kiepską jakość druku, całość książki powędrowała na makulaturę) ale pokażemy, że i to robił. 

Nie chcę, aby to była tylko moja (i Ani) wystawa, dlatego zaprosiliśmy wrzesińskich przyjaciół Eryka do współtworzenia wystawy. Będzie i Mychol i Żołnierz i niewiadomo kto jeszcze, może np. Fotodialog. Ja serdecznie zapraszam.

A forsy z MKiDN na KF nadal brak


Pół roku minęło, a Ministerstwo nie przysłało nam nawet umowy do podpisania. Odezwało się parę tygodni temu, że coś jest nie tak z naszym wnioskiem i z załączonymi do niego papierami. Owo „coś nie tak” polega na tym, że nazwa wydawnictwa brzmi: „Wydawnictwo Kropka Jolanta i Waldemar Śliwczyńscy”, natomiast na wniosku podpisuje wszystko tylko Waldemar Śliwczyński. Na piśmie poinformowałem Ministerstwo, że jedynym właścicielem owego wydawnictwa jestem tylko ja - Waldemar Śliwczyński, dlatego wszystko podpisuję jednoosobowo, co udokumentowałem stosownym dokumentem, czyli wpisem do ewidencji działalności gospodarczej prowadzonej pod numerem 2399 przez burmistrza miasta i gminy Września. Podałem też - dla ewentualnego sprawdzenia - adres internetowy owego rejestru działalności gospodarczej na stronie gminy Września. 

Ale to wszystko cały czas za mało... Dzwoniliśmy, żeby dowiedzieć się, że „sprawa jest teraz w departamencie prawnym, który analizuje problem”. Czekamy. A czas leci...

Trochę rozumiem urzędników. Nasza nazwa może wprowadzać w błąd - w nazwie jest dwoje właścicieli, choć właściciel jest jeden. Z tego błędu jednak łatwo wyprowadzić - przedstawiając dokumenty, z których wynika, że jedynym właścicielem podmiotu gospodarczego, w którego NAZWIE są dwie osoby, jest jeden człowiek.

Pewnie powinienem zmienić nazwę, która jest pozostałością czasów, gdy Wydawnictwo Kropka miało dwoje właścicieli, ale przecież nie mogę tego zrobić teraz, kiedy ubiegam się o dotację na KF. To by dopiero było, gdyby podmiotem, który ubiegał się o dotację i ją dostał, był inny podmiot, który teraz chce podpisywać umowę! Bo nowa nazwa brzmiałaby np. tak: „Wydawnictwo Kropka Śliwczyński (lub nie daj boże - Śliwczyńscy)”. Co stałoby się wtedy? Prawnicy z Departamentu Prawnego mieliby powód, aby powiedzieć: zupełnie inny podmiot chce przystąpić do podpisania umowy niż ten, który występował o dotację. Tak nie można! I mieliby rację. 

Zobaczymy jak to się skończy.

W tej sytuacji, trudno cokolwiek robić, podejmować zobowiązania, dlatego robimy swoje, ale jesteśmy też trochę zdezorientowani. 

sobota, 8 czerwca 2013

Mam wyróżnienie! Bardzo się cieszę!

Uprzejmie donoszę, że moja książka „Topografia ciszy” z ubiegłego roku, otrzymała wyróżnienie na konkursie „Fotograficzna publikacja roku 2012” na Fotofestiwalu w Łodzi. Dzisiaj ogłoszono wyniki. 


Łódź. "Miejsce odległe" i "Brutal" zwycięzcami konkursu Fotograficzna Publikacja Roku

PAP

08.06.2013 , aktualizacja: 08.06.2013 19:35

A A A Drukuj
"Miejsce odległe" przygotowane przez kolektyw Sputnik Photos oraz "Brutal" Michała Łuczaka to książki, które zwyciężyły w dwóch kategoriach konkursu Fotograficzna Publikacja Roku, w których przyznawano nagrody im. Krzyśka Makowskiego. Wyniki ogłoszono podczas trwającego w Łodzi Fotofestiwalu.


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,91446,14063950,Lodz___Miejsce_odlegle__i__Brutal__zwyciezcami_konkursu.html#ixzz2VfU79Dwb


(...) Oprócz nagrody głównej w kategorii Książka Roku 2013 przyznano również trzy wyróżnienia. Pierwsze otrzymała "Topografia" Waldemara Śliwczyńskiego, drugie "Warszawa nowoczesna. Fotografie z lat trzydziestych XX wieku" Czesława Olszewskiego a trzecie wydana przez Fundację Archeologii Fotografii seria "Żywe Archiwa". Laureatów tej kategorii wybrano spośród 60 publikacji przesłanych na konkurs (...). 

Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,91446,14063950,Lodz___Miejsce_odlegle__i__Brutal__zwyciezcami_konkursu.html#ixzz2VfRFr2kF.



Co tu gadać, co tu kryć - bardzo się cieszę! Przy okazji dziękuję - oprócz Jezusowi i matce Whitney Houston - Tomkowi Wojciechowskiemu za projekt graficzny, a także autorom tekstów - Wojtkowi Wilczykowi oraz Ewie Kostołowskiej. Ja zrobiłem tylko zdjęcia.




niedziela, 28 kwietnia 2013

Wracam do fotografowania!

Od prawie roku nie fotografowałem, tzn. nie robiłem tego Wisnerem (5x7 cala), a od września 2012 także xpanem, czyli - w zasadzie nie fotografowałem. Pstrzykałem tylko cyfrą, czyli iPhone'm - tego nie liczę. 
Co się stało, że wróciłem? Tak do końca - to nie wiem. Moge mówić tylko o tym, co działo się w moim życiu w ostatnich dniach. W piątek byłem w Kole na obradach jury konkursu „Portret”, gdzie odbyłem interesującą pogawędkę z Jurkiem Piątkiem, który niestrudzenie propaguje kielecką szkołę fotografii, wydając za własne pieniądze nierentowne książki jej poświęcone (także ze swoją twórczością). To pierwszy impuls.
Wymieniliśmy sobie z Andrzejem Jerzym Lechem parę mejli (Andrzej nawet w trakcie tej ożywionej wymiany korespondencji mejlowej niespodziewanie zadzwonił, „żeby usłyszeć Twój głos”), to był potężny impuls drugi.
Po raz n-ty obejrzałem sobie 2-tomową „History of photobook” Martina Parra, który jest  przeglądem dziejów fotografii poprzez pryzmat jego wspaniałej kolekcji albumów fotograficznych. To impuls trzeci.
Wiosna, czyli porządki, czyli remonty mieszkań, które przeprowadzają żony płci żeńskiej, bo tylko one widzą, że w domu trzeba coś pomalować, odnowić, zmienić w wystroju. No i tak się u mnie stało: drewniane ściany dzięki farbie akrylowej stały się jasnosiwe i pozbawione wcześniej wiszących tam obrazów, zdjęć i bibelotów. Słowem: powstała w naszym domu nowa powierzchnia wystawiennicza, gotowa i wołająca o zagospodarowanie. Przytargałem z ciemni przeszkadzające mi tam oprawione fotografie z cyklu „Topografia ciszy” i przyczepiłem (najlepiej jak umiałem) do ścian w korytarzach. Spodobało mi się i przypomniało, że umiem, że jestem wspaniałym fotografem. To impuls czwarty.
W sobotę pojechałem na zdjęcia - postanowiłem rozpocząć realizację nowego cyklu. Wspominałem już kiedyś o nim, nazwałem go „Mała Wielkopolska” i będzie dokumentem, zapisem wyglądu małych miasteczek (poniżej powiatu), ich specyficznej atmosfery i pewnej - mimo naciskającej nowoczesności - stałości. Chcę, przynajmniej tak długo jak wystarczy mi błon kolorowych, cykl realizować kolorowo i czarno-biało. Kupiłem nawet zestaw chemii, do C-41. Zobaczymy jak mi to pójdzie.
W sobotę byłem w Żydowie pod Gnieznem, gdzie od dawna podobała mi się zabudowa zwarta, „prawie jak w mieście”, z domem z dziwnym zabudowanym wejściem schodami na piętro z boku. Potem pojechałem do Niechanowa, gdzie nic nie zrobiłem, ale być może tam wrócę, bo zainteresował mnie tam mały otoczony starym murkiem cmentarz przy kościele, na którym wszystkie nagrobki zwrócone są „twarzami” ku kościołowi, a więc „plecami” ku ulicy. Potem pojechałem do Witkowa, gdzie w poszukiwaniu kadrów długo jeździłem wzdłuż i wszerz, ale właściwie nic nie znalazłem. W końcu, z poczucia obowiązku zrobiłem dwa ujęcia - starego ceglanego pięknego kiedyś, a dziś bezużytecznego, jak widać domu oraz kiczowatego ogródka z namalowanymi krasnalami, jelonkami i innymi „pięknościami” ze stawkiem z kolorowymi rybkami, które o dziwo przeżyły srogą i długą zimę. Właściciel opowiedział mi jaksię  to robi (wystarczy odgarniać śnieg z lodu, żeby światło dochodziło, żadnych napowietrzających dziur robić nie trzeba) i tak w ogóle, pozwolił mi sfotografować swoje dzieło, a nawet stanął i zapozował dla wersji kolorowej zdjęcia. Obiecałem, że mu fotkę podrzucę. 
Ruszyć na nowo w plener po przerwie nie jest łatwo, ale odświeżyło mnie to bardzo, zwłaszcza „na duchu moralnym i fizycznym”, jak mawiał pewien radny wrzesiński z żółtymi papierami. Po raz kolejny dowiedziałem się jak ważna jest dla mnie fotografia, jej uprawianie. Nawet krzątanie się przy Niej...
Jak tylko coś wywołam, na pewno wrzucę na bloga.  

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Moja odpowiedź na krytykę KF ze strony Krzysztofa Jureckiego


Krzysztof Szymoniak w swojej najnowszej książce pt. „Fotografioły 2. Okołofotograficzne ćwiczenia umysłowe”, Prymasowskie Wydawnictwo „Gaudentinum”, Gniezno 2013 - zamieścił m.in. rozmowę z Krzysztofem Jureckim. Ma ona świetny, bo adekwatny, tytuł: „Rzadko się mylę” (sic!).


Strona tytułowa książki Krzysztofa Szymoniaka, rozmowę z K. Jureckim poprzedza rozmowa z Anią Ignasińską-Zjeżdżałką, żoną Ireneusza Zjeżdżałki

Rozmowa poświęcona jest zarówno osobie Krzysztofa Jureckiego, jak i jego niemalże 30-letniej działalności krytycznej i kuratorskiej w obszarze fotografii. Dowiadujemy się też - co jest dla mnie odkryciem - że Krzysztof zaczynał od fotografowania, że nadal fotografuje i że być może kiedyś porzuci pisanie o fotografii i poświęci się wyłącznie fotografowaniu i wystawianiu swojej fotografii. To dla mnie spore zaskoczenie...
Nie zaskoczyło mnie za to to, co Jurecki raczył powiedzieć na temat redagowanego przeze mnie „Kwartalnika Fotografia”:

(...) Z bólem, ale zdecydowanie w roku 2010 wycofałem się z grona współpracowników „Kwartalnika Fotografia”, ponieważ poziom zdjęć i tekstów tam zamieszczanych stał się na tyle niezadawalający, że postanowiłem to uczynić. Jeśli magazyn ten lansuje takiego fotografa jak na przykład Charles Fréger czy Tomasz Gudzowaty, to moim zdaniem jest to niepotrzebne (...)”.

(...) Cóż, żyjemy w świecie pluralistycznym, a ja muszę przyjąć do wiadomości fakt, że moje idee bywają osamotnione, albo nawet przegrają w konfrontacji z twórczością pozbawioną wartości. Widać to na przykład na gruncie „Kwartalnika Fotografia”, który był zupełnie innym pismem, gdy redagował je Ireneusz Zjeżdżałka, a zupełnie innym jest obecnie, kiedy objął to Waldemar Śliwczyński. Jakiś czas temu pojawił się numer, który mógł być poświęcony wartościom i temu, co wiemy i mówimy na temat śmierci (nr 35/2010), zresztą ze słowem „śmierć” na okładce. Dl amnie był to jednak zbiór tekstów i obrazów na temat trupa. Jest tam nawet wywiad z technikiem, który uczestniczy przy sekcji zwłok. Po co? A przecież można było pokazać w tym numerze wybitne prace Grzegorza Przyborka „Thanatos”. Artysta zmierzył się z niezwykle trudnym problemem: jak wygląda śmierć? (...)”. 

Słowem: za Eryka to były czasy...

Nie będę polemizował z Krzysztofem Jureckim na temat mojego prowadzenia KF-u, nie będę niczym Jerzy Dudek w bramce Liverpoolu bronił rzutów karnych, jakie arbiter-Jurecki mi zafundował. Może zresztą strzelił nie do obrony, w samo „okienko”? Jedyne, co zrobię, to opowiem własną wersję owego odchodzenia z bólem z KF Krzysztofa Jureckiego. 

Otóż, nie wnikając w szczegóły (bo i tak dzisiaj już ich nie pamiętam), było tak, że Krzysztof proponował zawsze wiele materiałów, ale wówczas gdy mnie one nie pasowały do całości numeru, jaki chciałem stworzyć, musiały czekać na odpowiedni moment. Proponowałem w zamian napisanie czegoś, co chciałem mieć w numerze, ale Krzysztofowi nie zawsze było po drodze z moimi pomysłami. Problemem Jureckiego jest apodyktyczność i protekcjonalny ton. On lubi ferować wyroki artystyczne, one są niepodważalne i niedyskusyjne. Jest tak, a tak, bo ja, Krzysztof Jurecki tak mówię. Bo ja wiem. Z tego powodu wszelkie uwagi i korekty redaktorskie, które pojawiają się przy redagowaniu jego tekstów napotykają z jego strony na wielki opór. Dlatego też zabrał swoje zabawki z piaskownicy KF. Dzisiaj mogę już powiedzieć - nie płakałem...

Czytając rozmowę Szymoniaka z Jureckim można dostrzec pewien rys osobowości Jureckiego - wielkie ego. Ja jako pierwszy napisałem o..., ja wylansowałem tego, czy tamtą... Zrobiłem to i tamto... Myślę, choć to tylko hipoteza, że dlatego tak rozpływa się nad Erykiem-redaktorem (w kontrze do Śliwczyńskiego, ale to szczegół...), że Eryk po prostu mu ulegał i puszczał to, czego Jurecki sobie życzył. Jurecki miał na początku duży wpływ na Eryka myślenie o fotografii i o tym jak powinno się robić pismo fotograficzne. 

Jeszcze jeden cytat: 
(...) Na marginesie tylko dodam, że Bogdan Konopka w prywatnych wypowiedziach niesłusznie deprecjonuje fotografie Ireneusza Zjeżdżałki. Twierdził wręcz, że Eryk powtarzał metodę po nim i po Andrzeju Lechu. Ale jeżeli wczytamy się w Eryka teorię miejsca i nieinscenizacji tego miejsca, to między fotografiami Konopki i Lecha a fotografiami Zjeżdżałki zachodzi od razu widoczna różnica. A zachodzi ona choćby dlatego, że ani Lech, ani Konopka nigdy takiej teorii nie sformułowali. Natomiast Eryk wierzył, że każde miejsce może skumulować w sobie energię i my tę energię potem za pomocą odpowiednio zaprojektowanej fotografii (ale bez jakiejkolwiek inscenizacji, nawet bez lampy błyskowej) możemy odzyskać i przenieść na obraz fotograficzny”.

Nie wiem, śmiać się czy płakać? A czym niby różni się ta „teoria Żjeżdżałki” od tego, co od trzydziestu z górą lat mówi się i pisze w kręgu tzw. szkoły jeleniogórskiej czy „teorii” fotogenii?! Konopka, czy Lech inscenizują i używają lamp błyskowych?! Z całym szacunkiem dla Eryka i pamięci o Nim, i szacunku dla Jego dokonań, ale teoretykiem fotografii to on nie był. Umiał pięknie opowiadać o energii, uczuciach zaklętych w niektórych miejscach, które aż proszą się o sfotografowanie, o warstwach przeszłości, które osadzają się tu i tam i że powinnością fotografa jest rejestracja takich miejsc, które są blisko twojej kamery, itd. To tylko zgrabna kompilacja tego co usłyszał i wyczytał u Lecha, Konopki, Zawadzkiego, Andrzejewskiej, Nowackiego i innych ze środowiska, które go ukształtowało. Nie umniejszam Eryka, ale po prostu wkurza mnie Twoja, Krzysztof naiwność. 

Zresztą, nie mogę się też zgodzić z Twoją koncepcją wartości fotografii. Używasz tej koncepcji do oceniania twórczości fotografów. Kryterium, nie mówię, że jedynym, ale bardzo ważnym jest dla Ciebie świadomość twórcy, czyli inaczej mówiąc - samoświadomość artysty. Masz oczywiście pełne prawo do takiego poglądu, ale na miłość boską, to nie jest jedyna możliwa teoria wartości fotografii. Czy Atget miał świadomość tego co robi? Są co do tego poważne wątpliwości. Czy dzieło samo w sobie już się nie liczy, już nie wystarcza? Czy konieczna jest instrukcja obsługi, broszura informacyjna, która odkrywa świadomość artysty, aby odbiorca mógł docenić wartość fotografii? Może dlatego właśnie fotografia polska, nad czym tak ubolewasz, jest tak mało znana w świecie, bo jest po prostu niezrozumiała bez instrukcji obsługi? Może po prostu zagraniczny odbiorca ma gdzieś te wzniosłe i pseudouczone mądrości zwane przez Ciebie „świadomością artysty”? 
Fotografia jest sztuką wizualną, czyż nie? „Dziecięca choroba naukowości” - to już było i oby nie wróciło.

niedziela, 24 marca 2013

Biografia Jobsa Isaacsona i co dalej?


730 stron, małe litery, mało ilustracji - tak wygląda biografia Steve'a Jobsa pióra Waltera Isaacsona. Mnie udało się ją przeczytać w całości, choć na dwie raty - początki, tak około 200 stron wchłonąłem dobry rok temu, natomiast resztę - w ostatnich dniach. Polecam każdemu tę lekturę, niezależnie od tego co myśli o świętej wojnie między macuserami a zwolennikami windowsów. Zresztą lektura poucza, że oba światy - także w wymiarze Steve - Bill - miały i mają wiele wspólnego. Wartością książki jest ona sama - w naszym kraju takich biografii raczej się nie pisze. Nawet sama Joanna Siedlecka nie porywa się na pisanie o żyjących, pewnie dlatego ma i „lepiej” i „gorzej”. Isaacson co prawda pisał o Stevie na jego zlecenie, ukończył pisanie jeszcze przed śmiercią Jobsa (październik 2011), ale Jobs zdążył książkę przeczytać i nie wniósł żadnych poprawek, chociaż nie w każdym fragmencie jest w książce postacią pozytywną. Jobs wiedział, kogo najmuje do napisania swojej biografii (znał jego wcześniejsze dokonania, np. biografie Franklina czy Einsteina) i nie oczekiwał laurki, już na wstępie powiedział mu: pisz prawdę. Wiedział, że jest śmiertelnie chory i dlatego chciał ludzkości zostawić nie tylko swoje przełomowe produkty - przyjazne komputery Mac, iPoda, iTunes, iPhone'a, iPada, iCloud - ale też swoje przesłanie i zasady, którymi kierował się w życiu: nie dawaj ludziom lipy, rób wszystko jak najlepiej, zmieniaj świat, wytwarzaj najlepsze rzeczy na jakie Cię stać, a nie gadaj o tym, że najważniejsze są pieniądze. 
Z tej książki każdy może wyciągnąć różne rzeczy, ja dla siebie też coś wyciągnąłem. Nie mam 18 lat, żeby chcieć „być jak Steve Jobs”, czy chcieć budować potęgę Kropki na obraz i podobieństwo Apple. Nie zmienię też swojej osobowości, jestem jaki jestem i taki już - niestety i stety - pozostanę. Nie wszystko mi się w nim podobało (jemu chyba też), więc ustalmy - facet był wyjątkowy i warto go poznać, ale niekoniecznie po to, aby przed nim klękać. Od pięciu lat używam maka, mam iPhona (iPada jeszcze nie, ale niebawem pewnie kupię, żeby wiedzieć jak go wykorzystać w moim biznesie wydawniczym), używam iCloud, więc wiem o co chodzi w „świecie” applowskim i jestem jego wyznawcą, ale nie ślepym. Apple wskazuje świetny kierunek, ale nie zaspokaja wszystkich potrzeb współczesnego człowieka, zresztą Jobs zdawał sobie z tego sprawę, dlatego korzystam też z usług i produktów innych firm z Doliny Krzemowej - na przykład Adobe i Google, w dużo mniejszym zakresie z Facebooka, żeby wymienić największych graczy. No i mam Cyfrę+ (która połączyła się z N-ką), z TVN, gdzie ponoć właściciele - co widać - to wielbiciele Maców.
Kiedy skończyłem czytać Isaacsona (a w trakcie musiałem przerwać, aby „łyknąć” książkę Bogdana Rymanowskiego „Ubek”, też polecam, bo autor przyjechał do Wrześni - http://wrzesnia.info.pl/tematyczne/kultura/item/2316), odczułem pustkę, którą chciałem czym prędzej wypełnić następną lekturą, na razie trwają gorączkowe poszukiwania odpowiedniej. Ale o to nie jest łatwo. Próbowałem z kilkoma z szeroko pojętej fotografii, ale po kilkunastu, ewentualnie kilkudziesięciu stronach dawałem sobie spokój - nuda, pseudo nauka, zero pasji. Tytułów nie podaję. 
No dobra - nie smędzę dalej. W zeszłym tygodniu miałem urodziny. Pracownicy kupili mi taką koszulkę:



Fot. Tomek Koprucki, 21.03.2013 w gabinecie WŚ

Piękna, prawda? Mam psa tej rasy - berneński pies pasterski - o imieniu Kropek, dlatego wszystko pasuje. 

Tradycyjnie - chociaż mój osobisty blog tylko częściowo związany jest z „Kwartalnikiem Fotografia” - parę słów o piśmie. Otóż, tak jak informował Wstępniak ostatniego numeru (39) rozstałem się z KF jako naczelny, ale nadal jestem wydawcą. Dostaliśmy dofinansowanie z MKiDN na 2013, ale dlatego, że dali nam mniej niż chcieliśmy, to musimy uaktualnić wniosek o info co zrobimy za to, co nam dają. A oni musza to zaakceptować, przed przekazaniem forsy. I tym teraz się zajmujemy - uaktualnieniem wniosku. Nowy numer ukaże się w czerwcu. Wtedy dowiecie się, kto jest moim następcą. 

A teraz wrócę do mojej osobistej twórczości fotograficznej. Wiem o tym od dawna, że twórczość naczelnego KF jest interesująca (w sensie - warto się tym zainteresować, a nie w sensie - jest coś warta) tylko dlatego, że autor jest naczelnym pisma fotograficznego. Kto by nie był naczelnym, to musi sobie zdawać sprawę z tego, że albo jest fotografem, albo redaktorem, nie będzie dobry i w tym, i w tym. Albo inaczej - jeśli nawet jesteś świetnym fotografem i świetnym redaktorem pisma fotograficznego, to zawsze znajdzie się ktoś, co powie (to, co też myślisz i cały czas się tego obawiasz): twoja fotografia podoba się tylko dlatego, że jesteś redaktorem. Dlatego lepszym redaktorem będzie nie-fotograf. Jest też alternatywa: zmienny redaktor prowadzący...
Na szczęście, nie mój problem, ja już nie merytoryczny, ja tylko wydawca.

Jutro wybieram się z aparatem (panoramicznym) na Tonsil - rozwalają halę „jedynkę” najbardziej charakterystyczną. Dokumentuję rozpad zakładu od paru lat, dlatego sfotografowanie zupełnej „końcówki” poczytuję sobie za swój obowiązek. Smutny obowiązek, taki bez przyjemności, raczej za odrobienie pańszczyzny. Najgorsze jest to, że nie wiem po co to robię. Co stanie się z tymi fotografiami? Pewnie nic, będę je miał w swoim archiwum, tak jak poeta piszący do szuflady. Fotografowanie dokumentalne staje się problematyczne (nie tylko takie), teraz realizuje się „projekty”, dostaje „granty”, czyli robi się coś na zlecenie, coś co się wymyśliło i pięknie opisało, językiem zgodnym z nowomową unijną, koniecznie uwzględniającą „priorytety”, „zadania” i inne urzędnicze wytyczne. „Dla siebie”, z własnej potrzeby już się nie robi, bo nie warto, bo nikt już na to pieniędzy nie da. Zmienił się model funkcjonowania fotografa, artysty, dokumentalisty. Wieloletnie „zbieranie grzybów” nie ma sensu, budżet trzeba zamknąć w starym roku. 
Ciekawe co pozostanie po obecnych czasach w polskiej fotografii - tylko opłacone z góry „projekty”? Koniecznie młodych, bo przecież na nich trzeba stawiać, bo przyszłością są młodzi. 

środa, 27 lutego 2013

Muzyka a fotografia - jest związek jednego z drugim?

Muzyka jest dla mnie bardzo ważna, co najmniej tak samo jak fotografia. Właściwie słucham jej (muzyki!), kiedy tylko mogę, jest ze mną wtedy, gdy to możliwe. 

Ostatnio „wszedłem” w spotity.pl - polecam. W tym serwisie, podobnym i zintegrowanym z iTunes, jest prawie wszystko (za mało, ufam, że na razie) Niemena, bo są tylko same wczesne i popularne bzdury, a nie to, co naprawdę jest Niemenem, ale na początek jest i tak nieźle, bo i Grechuta i Manaaam są obficie... Innych polskich wykonawców nie sprawdzałem.

Parę dni wcześniej wpadło mi do głowy pytanie jaka jest zależność między muzyką a fotografią? Zapytałem - czy taka zależność w ogóle istnieje? Czy to, czego słuchasz ma wpływ na to co i jak fotografujesz? Nie mając gotowej żadnej hipotezy - co i jak wpływa? - podzieliłem się swoją myślą z Wojtkiem Wilczykiem, który w lutym był jeden dzień we Wrześni. - Jakiej muzyki słucha Wojtek Zawadzki? - zapytał. - Country i bluesa - odpowiedziałem, zgodnie ze swoją wiedzą - Wojtek gra bluesa na gitarze i śpiewa - dodałem. Ale przecież nie wiem, czy te gatunki są jego ulubionymi i w ogóle nie mam żadnych upoważnień, aby wypowiadać się w imieniu Zawadzkiego. - A jakiej muzyki słuchasz Ty? - zapytałem. - Klasykę i punka - odpowiedział. Zapytał mnie też czego słucha Bogdan Konopka i Andrzej Jerzy Lech. - Nie wiem - odpowiedziałem. Bo nie wiem. 

To, czego słuchamy określa naszą osobowość, duchowość, wrażliwość. Jestem tego pewien. I dlatego jestem pewien, że wyniki naukowych badań (czyli rzetelnych, beznamiętnych, obiektywnych, a nie publicystycznych, zmierzających do potwierdzenia z góry ustalonej dowolnej tezy) mogłyby być ciekawe. Może nie ma żadnego związku między tym, czego słuchamy a tym, co i jak fotografujemy - i to jest twierdzenie, więc jak każde twierdzenie empiryczne, wymaga potwierdzenia empirycznego - albo ten związek istnieje. Ale jeśli istnieje, to nie wystarczy powiedzieć, że istnieje. Prawdziwie naukowe twierdzenie (mające wartość naukową, a nie publicystyczną!) musi mówić o tym na czym polega ta zależność. Jeśli tego nie ma, to jakby w ogóle go nie było. 

Uprawiam twórczość fotograficzną. Słucham też muzyki. Zastanawiam się, czy jest jakiś związek między tym, co mnie wzrusza w muzyce, a tym, co robię w fotografii. Nie wiem. Lubię różną muzykę, oglądać lubię różną fotografię, a uprawiam jeszcze inną. Może nie mnie szukać związków jednego z drugim wtedy, gdy chodzi o mnie? 

Jaką muzykę lubię: taką, gdzie twórca jest szalony, zatraca się, ale też jest w tym jakaś dyscyplina, jakiś plan. Ważna jest harmonia, dziwne brzmienia, wolność, brak konwencji, ale też kompozycja, konstrukcja całości, wirtuozeria, melodia, super głos, energia, puls, zaskoczenie, czasem potrzebuję romantyki, innym razem brudu, prostego „napierdalania”. Tekst - czasem jest ważny, a czasem przeszkadza. Dlatego hip hopu nie lubię (raczej), bo nie chce mi się cały czas natężać uwagi, żeby zrozumieć (w sensie akustycznym, logopedycznym), co „śpiewają”. To wysiłek, a ja od muzyki oczekuję bardziej muzyki niż tekstu. Jak chcę przekazu, to czytam gazety, czasopisma lub książki... Muzyka ma mi dać siłę, energię.

Myślę, że gdyby zrobić test na odbiorcach mojej fotografii - Ciszy, czy Topografii ciszy - i zapytać, jakiej muzyki słucha Waldemar Śliwczyński?, to większość odpowiedziałaby: klasykę. Bethovena czy innego Haendla. Bo ta moja fotografia faktycznie może kojarzyć się z czymś starym, a więc zacnym i... bezpiecznym. Nic bardziej mylnego! 

Uwielbiam Milesa Davisa, Zbigniewa Seiferta, Marcusa Millera, Annę Marię Jopek, Julię Marcel, Grzegorza Turnaua, Marka Grechutę (zwłaszcza za Szaloną Lokomotywę, Magię obłoków i inne), Klausa Schulze, Pink Floyd, BB Kinga, Marię Peszek, Namysłowskiego, Urbaniaka, Kaczmarka, Ścierańskich, Prońko, Kaczmarskiego, Maanam za pierwsze lata, Budkę Suflera za „Pieśń niepokorną”, ale nie za tango, Niemena z pominięciem wczesnych gówien, od których on sam się w okresie dojrzałym odżegnywał, i z pominięciem utworów późnych z terrą defloratą na czele, SBB za wszystko, Patha Metheny'ego, Glena Millera, Stinga, Herbie Hanckocka, Santanę, Wheater Report, Breakoutów, Możdżer, i wielu, wielu innych... Wymienienie wszystkich nie jest możliwe. 

Od dzieci dostaliśmy w zeszłym roku pod choinkę gramofon. Teraz słuchamy sobie czasem z Jolą stare winyle... Czasem sobie popłaczemy nad naszą młodością, bo już nie wróci, a jednocześnie jesteśmy zdziwieni, że niektóre płyty nie zestarzały się zupełnie, brzmieniowo, instrumentalnie, tekstowo... 

A co do informacji bieżących... Nicolas Grospierre zakończył swoją pracę do Kolekcji Wrzesińskiej. Przygotowujemy książkę (wstęp Adama Mazura) i wystawę - premiera druga połowa maja 2013, Rynek we Wrześni.

KF - czekamy nadal na umowę z MKiDN o dofinansowaniu, podpiszemy, odeślemy, jak forsa wpłynie, to wtedy dopiero będziemy wiedzieli na czym stoimy.

Waldemar Śliwczyński nie zrobił od paru miesięcy żadnej fotografii - zima i zimno nie daje mu zachęty, inspiracji - to jest wersja oficjalna. Prawdziwa jest taka, że waha się, rozpatruje, „rozkminia” różne pomysły na fotografowanie, słowem: nie wie co i jak. Nie wie na co się zdecydować. Ale - jak donoszą europejskie agencje prasowe na podstawie źródeł „zbliżonych do” i jak przewidują eksperci - na co by się nie zdecydował, i tak będzie to cykl wielki. Warto już dziś zamówić subskrypcję.