piątek, 23 listopada 2018

Janusz Nowacki – moja pierwsza fotograficzna miłość (cz. 1)

Fot. Janusz Nowacki, Tatry 1986


Druga połowa lat 80. XX wieku. W 1984 mam 26 lat. Po kulturoznawstwie robię filozofię, wszystko na UAM. Profesor Włodzimierz Ławniczak obiecuje mi etat na filozofii, ale na razie jest on zajęty przez dziewczynę, która urodziła dziecko. Mam jakoś przezimować rok. Pani profesor Krystyna Zamiara, promotorka mojej magisterki na kulturoznawstwie załatwia mi robotę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Szczecinie (dzisiaj to Uniwersytet). Jestem asystentem, w drugim semestrze prowadzę zajęcia ze studentami zaocznymi. Mija rok akademicki, więc wypowiadam umowę w Szczecinie, bo przecież asystentura u Ławniczaka już na mnie czeka. Za wakacje Szczecin już mi nie płaci (gdybym sam się nie zwolnił, to by zapłacili).

Wakacje, sierpień, jestem z rodziną we Wrześni, czekam na etat na filozofii od października, ale przecież pewne to nie jest. Pewnego dnia wpada do mnie znajomy didżej Michał Wesołowski: – Słuchaj, skończyłeś kulturoznawstwo, a w domu kultury w Miłosławiu, gdzie gram dyskoteki i gdzie mam dziewczynę, naczelnik wywalił dyrektora Rysia Zjeżdżałkę (ojca Eryka) i oni szukają kogoś na jego miejsce, może chcesz zostać dyrektorem? Zawahałem się, ale pojechałem, pogadałem i zostałem dyrektorem. „Jak będzie praca na uczelni, to po prostu odejdę z Miłosławia i tyle”, pomyślałem i chyba nawet uprzedziłem o tym naczelnika miasta i gminy. Miałem wtedy 26 lat i przyznaję, że pieczątka z nagłówkiem „Dyrektor” trochę łechtała moje ego, chociaż podkreślam to stanowczo – miałem też do tego spory dystans, bo przecież w głębi duszy czułem się człowiekiem myśli, naukowcem, a nie urzędnikiem, „działaczem”, człowiekiem „na stanowisku”. 

Pojechałem na uczelnię i wtedy dowiedziałem się, że niestety, ale ta pani, która ma małe dziecko postanowiła jeszcze rok utrzymać zatrudnienie, co dla mnie oznaczało, że muszę czekać jeszcze rok. Nie zmartwiłem się za bardzo, bo jeszcze pisałem magisterkę na filozofii, moja żona na historii sztuki też. Jeździłem jeszcze od czasu do czasu do Poznania na swoje seminarium i na zebrania pracowników zakładu (Zakład Logiki i Metodologii Nauk), publikowałem w „Studiach Metodologicznych” i w „Studiach Estetycznych”, więc podtrzymywałem kontakt z uczelnią. Postanowiłem czekać na etat, chociaż – co po pewnym czasie zauważyłem z pewnym zaniepokojeniem – coraz bardziej podobało mi się w Miłosławiu! Odkryłem na przykład, że sfera czynu może być atrakcyjna co najmniej tak samo jak sfera myśli. Wydawało mi się wówczas naiwnie, że naukę, refleksję teoretyczną, można uprawiać w domu, z dala od instytucji naukowych, z dala od środowiska naukowego, robiąc przy tym również inne rzeczy. 

Zostawmy co było dalej i przejdźmy w końcu do głównego wątku, czyli do erotyki. Jak to się stało, że pokochałem Janusza Nowackiego i jego fotografię? 

Jako się rzekło, w 1984 zostałem dyrektorem Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Miłosławiu (te piękne nazwy były ustalane odgórnie, w Warszawie). Pewnego razu, już nie pamiętam z jakiej okazji, zaproszono szefów domów kultury „z terenu” do Poznania, do Pałacu Kultury (dzisiaj Centrum Kultury Zamek), niech się odchamią. Zasiedliśmy na wygodnych fotelach w sali Kina Pałacowego, a jednym z punktów programu był pokaz diaporamy „Bitwa na lodowym polu” Janusza Nowackiego, któremu na balkonie – co widzieliśmy z dołu – pomagali jeszcze inni ludzie, bo obrazy na ekran rzucane były z kilku rzutników. 

Jakby mnie „pierun strzelił”! Ludzie, to był odlot. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego, nie słyszałem, nie miałem pojęcia, że w ogóle coś takiego można zrobić! Nie widziałem wcześniej niczego równie pięknego. To było jak inicjacja seksualna, jak pierwsze ruchanie! To mnie ukłuło, użądliło, to było punctum, aura – wszystko razem! Nie potrafię słowami opisać tego, co wtedy czułem. Wielki ekran, niesamowite obrazy i jeszcze to przenikanie, zanikanie, powracanie i wszystko idealnie zgrane z muzyką – nie dam sobie nic uciąć, ale chyba to była „Spirala” Vangelisa. Piękna muzyka połączona z pięknymi obrazami – w tym czymś było wszystko, co kocham. Chyba wtedy pierwszy raz w życiu odkryłem, że kocham właśnie te dwie rzeczywistości. Ten pokaz zmienił moje życie. Nie znałem wtedy Janusza, chyba.

Tak, czy siak, wiedziałem, że bardzo chcę poznać człowieka, który tworzy takie nieprawdopodobnie piękne rzeczy. I poznałem, chociaż tego pierwszego razu nie pamiętam. Janusz Nowacki był wtedy pracownikiem Pałacu i wojewódzkim instruktorem fotografii, do którego zadań należało między innymi, jak to się wtedy mówiło, animowanie działalności fotograficznej w małych ośrodkach terenowych, poprzez organizację szkoleń instruktorów fotografii, wystaw, plenerów, spotkań i innych działań. Mieliśmy więc jakby wspólny „interes”, żeby zacząć współpracę. Ja dzięki jego diaporamom odkryłem fotografię jako pole możliwej, ewentualnej, przyszłej, fajnej, kolejnej działalności mojego domu kultury, a on chyba wyczuł (bo ma na to specjalne zmysły!), że jestem potencjalnie dobrym „materiałem” do zainfekowania fotografią w ogóle. No i się zaczęło. 

Zaprosiłem Janusza do Miłosławia z pokazem diaporam, zacząłem go odwiedzać w Pałacu, on zapraszał mnie na imprezy, wernisaże, a potem – kiedy okazało się, że sam mam ochotę fotografować – na plenery, gdzie poznałem podstawy całego procesu: od fotografowania, przez wywoływanie negatywów, odbitek, po ich oprawianie i wieszanie wystaw. Jednocześnie z poznawaniem warsztatu, poznawałem fotografię Janusza. Podobnie jak z diaporamą, o której mówię wyżej, było z jego fotografią czarno-białą: mistrzostwo świata! Perfekcyjne, niezwykle ostre, odbitki. I do tego tonowane na dziwne kolory, ni to niebieskie, ni to we fragmentach szarożółte i smolisto-czarne. Nie znałem wówczas za bardzo innej fotografii, tego co zrobiono wcześniej i w tym czasie, dlatego trudno było mi wówczas wyobrazić sobie, że można fotografować lepiej. Janusz nie był szczodry w pokazywaniu tego, co zrobił. Jego zdjęcia poznawałem powoli, nie od razu, czasem wpadałem na coś przypadkiem. Tak było na przykład z wodnymi panoramami – pierwszy raz zobaczyłem je chyba po latach w „Fotografii”, a napisał o nich Zbyszek Tomaszczuk (nie jestem tego pewien). To niesamowicie piękne fotografie. 








Nie znam równie dobrych wodnych panoram w fotografii. Janusz, być może to wpływ jego pasji nurkowych, ale tylko być może, ma szczególne oko na wodę, widać, że w wodzie czuje się jak ryba. Swoimi zdjęciami potwierdza hipotezę, że my ludzie z wody wyszliśmy, a  ona nas cały czas woła, przyciąga. Janusza, jak widać, znacznie silniej niż innych. 

cdn.

niedziela, 16 września 2018

„Eryk – życie i twórczość” – 14 października 2018, Września

Serdecznie zapraszam w niedzielę, 14 października do Wrześni, gdzie w Muzeum Regionalnym o 18.00 rozpocznie się wernisaż wystawy, jaką przygotowuję z Anią Zjeżdżałką z okazji 10. rocznicy śmierci Eryka.
Wcześniej, bo o 16.00 rozpoczną się dwa wydarzenia towarzyszące, a mianowicie w WOK-u wernisaż Grupy Moment Piotra Nowaka, potem na ul. Warszawskiej wernisaż plenerowej wystawy „Mały atlas mojego miasta”, czyli fotografie Eryka Zjeżdżałki i haiku Marcina Myszkiewicza. 
Podczas mojego wernisażu w Muzeum m.in. premiera filmu dokumentalnego „Eryk” mojego nieudolnego zapewne autorstwa, a po nim wykład dra Krzysztofa Jureckiego, który będzie wstępem do mini sympozjum poświęconemu znaczenia twórczości Eryka Zjeżdżałki dla historii fotografii polskiej. Zapraszam do dyskusji.

Muszę przyznać, że nie raz, nie dwa, nie trzy łezka mi się w oku kręci, kiedy wracam do tamtych czasów, kiedy wertuję wszystko, co mam po Eryku, kiedy czytam i przeglądam segregatory, jakie mi Ania pożyczyła, do ewentualnego wykorzystania w filmie. Wiele się przypomina... Nagrałem już wypowiedzi około dwudziestu osób i cały czas przychodzą pomysły, żeby nagrać kolejnych. Trzeba też uczciwie przyznać, że jedna z bardzo ważnych dla Eryka osób odmówiła udziału w filmie, parę – mam takie wrażenie – nie chce wziąć udziału i piętrzy problemy... Mniejsza o nazwiska, nikogo prosić nie będę. 

Podziękowania dla naszego Mistrza i Ojca w fotografii

Planer „Września '99” rozpoczęła wystawa „Września na styku” Grupy Twórczej Wrześnica Śliwczyński / Zjeżdżałka w Muzeum Regionalnym im. Dzieci wrzesińskich

Bardzo cieszyliśmy się z przyjazdu Janusza, Ewy, Wojtka i innych


Chociaż staram się, żeby całość wyszła jak najlepiej, to na razie pewności, że tak będzie, nie mam. Nie jestem profesjonalnym filmowcem, ale cóż – bardzo chcę ten film zrobić. Dla Eryka. Będzie dostępny na You Tube, więc, mam taką nadzieję, nigdy nie zginie i pamięć po Eryku będzie trwać. I dobrze, bo on na to zasługuje. 

To niesamowite, ale ludzie do dzisiaj zaglądają na Jego bloga (Proces naturalny), piszą komentarze. Pamiętają. To bardzo miłe. Dla Jego rodziny też. 

Im dłużej Go nie ma, tym bardziej mi go brakuje. 

Przyjedźcie do Wrześni za miesiąc... pogadamy.

wtorek, 20 marca 2018

Zapraszam do Śmiełowa na wystawę podczas Nocy Muzeów

Wszystko wskazuje na to, że od 16 maja do 30 września w Muzeum im. Adama Mickiewicza (oddział Muzeum Narodowego w Poznaniu) będę miał wystawę.


Wstępny szkic planszy tytułowej 
Na razie ciężko pracuję w ciemni, bo do odbicia mam 100 (słownie: sto!) barytów, które po wystawie staną się własnością Muzeum, więc muszą być odbitkami o jakości archiwalnej! Popeliny nie można odwalić, wszystko musi być zgodne ze sztuką, żadnych wykwitów po 10 latach. Na razie mam połowę. Średnich, czyli skopiowanych na formacie 30x40 cm. Do zrobienia mam: 30 panoram z formatu 30x40 oraz 20 szt. powiększeń na papierze 50x60 cm. Wszystko odbijam na papierze Ilford Multigrade o powierzchni 1K, czyli błysk (podoba mi się określenie „lucida” albo „brillance” jakie są na pudełku), chociaż suszę na szybach obrazem do góry, czyli na tak zwany kiedyś półbłysk. Każdy, kto kiedyś miał „przyjemność” robić odbitki w ciemni w takiej ilości i w takim formacie, wie jak to jest. Na jednej sesji ciemniowej robię przeważnie 6 odbitek, czasem 8, żeby na gotowo mieć 50 zdjęć zużyłem 3 paczki papieru po 50 każda, czyli zmarnowałem 100 arkuszy.
Tak to już jest – mimo naświetlania wielu próbek, czyli pasków odciętych z dołu arkusza, który później będzie naświetlony, dość często powtarzam dane naświetlenie, bo jednak jest zbyt blade lub za ciemne. Staram się być dokładnym, często zmieniam chemię, nawet częściej niż mówi instrukcja obsługi (wcześniej nie zwracałem na to aż takiej uwagi, jak wywoływać jeszcze „ciągnął” to jechałem dalej). Chcę wszystko zrobić najlepiej jak umiem. 
Wywołuję w Bromophenie, przerywacz – zwykły ocet z wodą – a utrwalacz Ilford Rapid, czyli rozcieńczam koncentrat. Długie płukanie w kuwecie, częste zmienianie wody, częste przekładanie arkuszy w kuwecie, płukanie pod bieżącą i ciepłą wodą (zakładam, że ciepła woda działa szybciej i skuteczniej niż zimna). Nie mam niestety testera, który dałby mi odpowiedź, czy dobrze zrobiłem odbitkę, czy jest całkowicie neutralna, pozbawiona złych substancji, które po wielu latach wywołują wykwity. 
Podobają mi się zdjęcia, które dotąd odbiłem, jutro albo pojutrze zacznę wywoływać panoramy z małego obrazka, a na koniec zostawię sobie największe, na papierze 60 cmx50 cm. Myślę, że całość będzie przedstawiała się interesująco, dlatego zapraszam serdecznie na wernisaż i obejrzenie prac w oryginale. Początkowo miałem plan, aby zrobić wydruki na dobrej drukarce atramentowej (mam taką, kupiłem tusze archiwalne i odpowiednie papiery, zrobiłem skany na bębnie i próbne wydruki), ale później doszedłem do wniosku, że nie ma to jak własnoręczny autentyczny obraz z ciemni. Nawet jeśli nie jestem mistrzem obróbki laboratoryjnej, to jednak fotografie zrobione moją ręką są więcej warte niż wydruki, czy też kopie zrobione w Lablabie w Krakowie. 

Wzruszyłem się.



sobota, 24 lutego 2018

Sanatorium – dokończenie

Jak zwykle zaczynam od zastrzeżenia, że nie wiem, czy cały świat pozwoli mi dokończyć, załóżmy na początku, że tak.

Poprzedni wpis zakończył się opisami zabiegów – laseroterapii i biczy szkockich. Kolej na następne. Kąpiel solankowa to kolejna ściema: kładziesz się na 10 minut do dużej wanny z solą i... nic więcej. Leżysz sobie na golasa, jajeczka sobie pływają, a ty sobie myślisz, np. co to ma dać? Nie trzeba jechać do uzdrowiska, żeby sobie kupić sól do kąpieli i w domu poleżeć w wodzie. Dłużej niż 10 minut.
Borowina – mnie, tak jak większości kuracjuszy, zapisano okład odcinka lędźwiowego – możesz mieć swój ręcznik, który sobie rozkładasz na łóżku, gramolisz się na nie, kładziesz się na brzuchu, lekko ściągasz gacie i unosisz koszulkę z krótkim rękawem, odsłaniając odcinek lędźwiowy. Czekasz na obsługę, która chlaśnie ci tym cudownym szlamem na plecy, owinie specjalistycznie i tyle. Znowu masz 25 minut dla siebie – albo podsłuchujesz o czym inni gadają, a przeważnie kuracjusze gadają o innych kuracjuszach, albo ogólnie o sanatorium, czyli o bardzo ciekawych rzeczach. Możesz ewentualnie zająć się swoimi myślami. Leżenie bez ruchu powoduje, że cierpniesz, więc od czasu do czasu zmieniałem położenie głowy, raz na prawym policzku, raz na lewym. Raz czy dwa zdarzyło mi się zdrzemnąć.
Wirówka, czyli kąpiel wirowa – zapisali mi to na dłonie. To już była kompletna ściema – 10-minutowe bąbelki w zwykłej wodzie, która chlapie cię, zwłaszcza górną część spodni, dlatego warto brać ze sobą ręcznik i położyć go na kolanach.
Gimnastyka ogólnorozwojowa – 30 minut (w teorii, bo wchodzi się zawsze dobre 5 minut po czasie, a potem, znowu dobre 5 minut trwa przystawianie pieczątek w kartach zabiegów, dobieranie przyrządów, więc czystej gry jest około 20 minut). To zabawa grupowa, bierze w niej udział około 25 osób, ćwiczenia pokazuje instruktor, a my powtarzamy. Poziom trudności jest wysoki, tak wysoki, żeby panie i panowie po 80. dali radę. 
I to z mojej strony wszystko. Żona miała jeszcze 5-minutową krioterapię i 20-minutowe ćwiczenia z odciążeniem. Według żony – kolejna ściema.
Każdy zwykły kuracjusz miał codziennie 3 zabiegi, czyli łącznie około godziny. Czasem udawało się je tak skomasować, żeby czasu wolnego było sporo, ale nie zawsze było to możliwe. Tak, czy siak do obiadu zabiegi się kończyły. Niedziele wolne. 
Fizjoterapeuci różni, ale ogólnie w porządku, wielkiego entuzjazmu ani zaangażowania nie zauważyłem. Odwalają pańszczyznę. Nawet kontaktu wzrokowego z kuracjuszami unikają, nie są zainteresowani nawiązywaniem jakichkolwiek więzi. 
Sanatoria to rozpusta – z takim przeświadczeniem jechałem do Sopotu. Ciekawiło mnie jak to jest naprawdę. Chociaż byłem tam trzy tygodnie, to jednak nie mogę potwierdzić tej powszechnej opinii. Były wieczorki tańcujące i występy, ale frekwencja na nich była co najwyżej średnia. Nie widziałem też żadnego towarzycha, po którym widać, że to imprezowicze. Tylko z pojedynczych pokoi w porach wieczorno-nocnych dochodziły podejrzane dźwięki. Dominował spokój. Być może pora roku, grudzień, to nie był czas kiedy zjeżdża towarzycho, albo może tacy ludzie nie jeżdżą do w sumie dość biedniuchnego sanatorium NFZ. Nie wiem.
Przy wyjeździe dowiedziałem się, że efekty zdrowotne odczuję za dwa, trzy tygodnie. Nie odczułem.
Mimo wszystko chciałbym jeszcze kiedyś pojechać do sanatorium...

Mam nadzieję, że niczego nie zgubiłem...


sobota, 6 stycznia 2018

Sanatorium – ciąg dalszy: jak to jest? (cz. 2)

Tym razem też nie wiem, czy dokończę.

Wpis właściwy:

Kiedy już mamy skierowanie – jedziemy! Radośni, ale też pełni obaw, bo w końcu to wyprawa w nieznane. Jola zrobiła reaserch po znajomkach i rodzinie (jej mama jest wielokrotnym sanatoryjnym recydywistą, więc wie wszystko), z którego wyszło, że trzeba być na miejscu jak najwcześniej, bo wtedy można dostać lepszy pokój. Początkowo był nawet plan, żeby pojechać dzień wcześniej, załatwić sobie nocleg w Sopocie i na recepcji Heliosa zająć jedno z pierwszych miejsc, ale na szczęście ten pomysł upadł, bo nie trzeba aż tak się starać. 
Od początku wiedzieliśmy, że pojedziemy autem, bo  chcemy sporo zabrać, nie ciuchów, ale innych rzeczy, np. rowery, czy skaner i negatywy z mojego archiwum (o tym szczegółowo później), bo nie chciałem „zmarnować” czasu w sanatorium – dlatego wyjechaliśmy z domu w miarę wcześnie i do Sopotu dotarliśmy około 11.00.
Na dzień dobry, trzeba zapłacić 150 zł za parking przy sanatorium, co jednak nie było drogie, bo przecież daje mniej niż 10 zł za dobę. Na recepcji dwie recepcje: normalna oraz dodatkowa, uruchomiona na dzień przyjazdu nowych kuracjuszy. Ustawiamy się w kolejce – mniej więcej godzina czekania, co to jest godzina... Siadam i sobie patrzę.
Pierwsze wrażenia: 
1. same staruchy! Czyli: jestem jednym z nich...
2. w sanatorium oczywiście obowiązuje całe polskie prawo, Konstytucja, kodeksy, ustawy, prawa człowieka, ale w jeszcze większym stopniu rozmaite „przepisy porządkowe”, „instrukcje”, „zarządzenia”, informacje, itp. przylepiane na ścianach, drzwiach i innych widocznych miejscach.
Pierwszą tego typu kartką jest kartka o tym, że trzeba zamknąć drzwi w mini-windzie zastępującej 4-5 stopni schodów w recepcji:




Z jakiegoś powodu taką kartkę wywiesili, pomyślałem. 

Ale nic, czekamy dalej na swoją kolej w przydziale pokoju. W końcu wchodzimy. Tam dwie miłe, uśmiechnięte panie, co już dodaje nam otuchy, że będzie dobrze. Jola odważnie  deklaruje, że chcemy jak najwyżej (bo z rozmów w kolejce wiemy, że nikt tego nie chce, a my tak!), „bo normalnie mieszkamy nisko”, byle z widokiem na morze – o dziwo otrzymujemy ofertę specjalną: pokój małżeński (duży!) na ostatnim, dziesiątym piętrze, z widokiem na morze, ale „za to” bez własnej łazienki w pokoju, ta jest do wyłącznej naszej dyspozycji, ale w korytarzu – bierzemy z pocałowaniem ręki! A nawet obiecujemy „kawę” z wdzięczności, czego niestety nie spełniliśmy, ponieważ później nie spotkaliśmy tych miłych pań, a recepcja specjalna przeważnie była zamknięta. Nie wiedzieliśmy gdzie one normalnie urzędują. Dodatkowym bonusem dla nas okazało się to, że zapłaciliśmy mniej – z powodu braku łazienki w pokoju – zamiast około 1000 zł wybuliliśmy 740 zł. 
Wejście do pokoju było świetne – przed nami kilka okien, za nimi nasz kilkumetrowy balkon, a dalej – cała Zatoka Gdańska aż po Hel! Prawie nam mowę odjęło!



Obowiązki kuracjusza

Na wstępie, oprócz kluczy do pokoju otrzymuje się dwie kartki – Kartę pacjenta, na której odnotowuje się np. to, czy wypożyczyłeś kijki do nordic walking czy np. w porze letniej – leżaki, rowery – oraz kartkę z informacją, że tu i tu w tej i tej porze masz się zgłosić do pielęgniarki oddziałowej, która jest tam i tam. Przed wejściem do Pani Pielęgniarki wypełnisz formularz, w którym podasz wzrost i wagę, jakie leki bierzesz, na co jesteś uczulony oraz kogo upoważniasz do przekazywania informacji o Twoim stanie zdrowia. Z tym i ze skierowaniem od swojego lekarza rodzinnego (tu możesz go pisać z małej litery) wejdziesz do Pani Pielęgniarki, która coś tam pogrzebie w komputerze, zmierzy ci ciśnienie i każe ci pójść do lekarza, który jest  tu i tam w porze tej a tamtej, u nas było tak, że poszliśmy do lekarza prosto od Pani Pielęgniarki. 
Jak udało mi się zauważyć, Lekarze (lepiej zawsze ich pisać z wielkiej litery) w sanatorium do najmłodszych nie należą, raczej są to wcześni emeryci, którzy tam sobie dorabiają do emerytury. Nasza Pani Doktor nazywała się bardzo fotograficznie – Konopka! Wiesława Konopka.
Badanie trwało mniej więcej 5-10 minut, bo wszystkie nasze dane Pani Doktor miała w komputerze, więc wywiad (np. czy chodzi Pan do fryzjera, dentysty), słuchanie płuc, serca,  nie wymaga wiele czasu. „Dziękuję Panu, kartę zabiegów pod drzwi dostarczy pielęgniarka”. I faktycznie tak się stało. Poszliśmy na obiad, a pod drzwiami czekała na nas najważniejsza kartka – kartka zabiegów, czyli rozpiska dzień po dniu na 21 dni pobytu, godzina po godzinie, gdzie masz być. Nie zgub tej kartki! Masz z nią chodzić na każdy zabieg, żeby przeprowadzający ten zabieg mogli ci przystawić pieczątkę, że byłeś. Jak zgubisz kartkę, to znaczy, że na niczym nie byłeś, więc za wszystko zapłacisz!
Tym razem, w dniu pierwszym, zabiegów żadnych jeszcze nie masz, ale – jak zdążysz załatwić wszystkie formalności z Panią Pielęgniarką i Panią Lekarz – możesz iść na obiad, który wyjątkowo, tylko dla nowych, jest od 14.00. Nam się udało wszystko załatwić, idziemy. Dobre!

Posiłki o porach innych niż w domu: śniadanie 8.00, obiad 13.00, kolacja 17.30 (czasem 17.00). Stawka żywieniowa – 10 zł/osobodzień.

Zabiegi – to ponoć najważniejsze

Przed tym miałem lęki – co to może być? Jak się na różne zabiegi ubierać? co zabierać – laczki, ręcznik? Czy wypada coś dać w łapę? Jak się zachować? Nic nie wiem. Czy nie będę musiał na widok publiczny wystawiać mojego gołego ciała? Czy nie okażę się zbyt mało sprawny, czy nie narażę się na śmieszność? Bałem się. Niepotrzebnie. 
Laseroterapia dłoni – po prostu 10 minut siedzenia w samotności, w okularach ochronnych za kotarami przy „lampie”, która świeci czerwonym światłem w moją dłoń. Nic nie czujesz, zastanawiasz się, co to kurwa ma dać, bo nie czujesz żadnego jej działania.
Bicze szkockie – idziesz dowolnie ubrany, ja byłem w spodniach od dresu i w koszulce z krótkimi rękawami, slipy kąpielowe. Stajesz w gaciach 3-4 metry przed panią, która ma stanowisko do sikania wężem wodą w ciebie, trwa to 5 minut, stajesz tyłem, przodem, jednym i drugim bokiem, podnosisz też jedną i drugą nogę, żeby pani mogła sikać ci w stopy. Sikanie jest wodą ciepłą, ale też zimną, co jest najmniej przyjemne, ale „zdrowe” i podobno przygotowuje Cię do bycia morsem. Na koniec pani mówi „dziękuję”, zostajesz sam, możesz się wytrzeć i ubrać. Czujesz się mocno pobudzony.



cdn.









wtorek, 2 stycznia 2018

Byliście kiedykolwiek w sanatorium? Ja tak! Niezłe jaja! (część 1)

Na początku wstęp: nie wiem, czy uda mi się dzisiaj napisać wszystko, co bym chciał, bo pora coraz późniejsza, ale gdybym musiał przerwać, to zaznaczę to w tytule jako „część I”, co będzie oznaczało, że „dokończenie nastąpi”.  

Teraz zaczyna się wpis właściwy. 

Otóż, od 29 listopada do 20 grudnia 2017 roku byłem pełnoprawnym, prawdziwym kuracjuszem. Podopiecznym Sopockiego Uzdrowiska Helios Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Groźnie brzmi, prawda? To tylko pozory, ponieważ trafiłem tam z normalnego zaciągu, czyli z NFZ-u (Narodowego Funduszu Zdrowia, operatora pieniędzy na opiekę zdrowotną, które każdy z nas przymusowo powierza Państwu Polskiemu w nadziei, że ono zapewni mu dobrostan na duchu fizycznym i psychicznym). Nie wiem tego na 100%, ale wydaje mi się, że byli tam „zwykli” ludzie, tacy jak my, a nie sami funkcjonariusze tego resortu. Chociaż – kto wie, wszak sztuka kamuflażu akurat tej profesji była i jest dobrze znana.
Kartka na drzwiach do Kawiarni

Dla niezorientowanych napiszę, że procedura wyjazdu do sanatorium jest taka: 
1. trzeba powiedzieć swojemu lekarzowi rodzinnemu, że chce się pojechać do sanatorium (wiele lat sądziłem, że mówi się i pisze „senatorium”, ale to chyba coś innego, tylko dla senatorów);
2. wtedy Pan lub Pani Doktór (zawsze z wielkiej litery!) wypisze albo nie wypisze, ale najczęściej wypisze, skierowanie
3. skierowaniu towarzyszą wskazania na co potrzebujemy leczenia sanatoryjnego, czyli zabiegów
4. te papiery wysyła się, już nie pamiętam, czy robi to gabinet Lekarza Rodzinnego (zawsze wielką literą!), czy też my (zawsze literką malutką) do NFZ-u, który 
5. umieszcza nas na liście oczekujących, którą można sobie śledzić w internecie. Na starcie jest się tak mniej więcej na miejscu 55 tysięcy coś, ale z każdym dniem ono maleje
6. gdy w 2015 my rozpoczynaliśmy swoją karierę na liście NFZ pisano, że „przybliżony czas oczekiwania na skierowanie” wynosi 18 miesięcy, ale teraz podobno pisze się już bardziej realistycznie: „około 20 miesięcy”, przy czym „około” należy rozumieć bardziej jako  21-22-23 miesiące niż 19 miesięcy.
7. tak czy inaczej w końcu przychodzi ten wyjątkowy, upragniony jak inicjacja seksualna dzień i dostajemy listownie skierowanie do konkretnego uzdrowiska. Wcześniej można dzwonić w dokładnie określonych godzinach do call center w NFZ-ecie i prosić o taką lub inną lokalizację, co ponoć „w miarę możliwości” (cokolwiek to znaczy) jest respektowane.


Jedna z kartek na jednej z licznych sanatoryjnych tablic ogłoszeń


Jak już mamy skierowanie – gdzie prawie wszystko, np. o której przybyć i co zabrać, jest dokładnie opisane – jedziemy. 

cdn